http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WE/jedraszewski/pk201236-rozmowa.html
Abp Marek Jędraszewski,
metropolita łódzki w rozmowie z ks. Przemysławem Węgrzynem, redaktorem
naczelnym „Przewodnika Katolickiego”
O powierzeniu
posługi metropolity łódzkiego dowiedział się Ksiądz Arcybiskup na górskim
szlaku. Czy nie jest to szczególny znak? Przecież to w górach szczególnie
mocno odczuwa się obecność Boga.
Niewątpliwie,
góry mają swój szczególny urok i szczególną mowę. Dla mnie zawsze było
czymś bardzo przejmującym to, że również pod koniec swego życia, kiedy nie mógł
już chodzić, swoim zwyczajem Jan Paweł II spędzał wakacje w górach.
Siedząc w fotelu, wpatrywał się w nie przez wiele godzin. Ten fakt
wiele mówi o jego wrażliwości na mowę Pana Boga, właśnie w górach
i poprzez nie. Wspominam tutaj Jana Pawła II, ponieważ skojarzenia
narzucają się same. Od dawnych, jeszcze młodzieńczych lat lubiłem góry, lubiłem
zmagać się ze zmęczeniem, z wysokością. Przede wszystkim jednak lubiłem
chodzić po górach, by tam słuchać mowy Pana Boga, modlić się, rozważać. Stąd,
zwłaszcza w ostatnich latach, nie stroniłem od samotnych wycieczek. Po
wtóre, samo ogłoszenie nominacji. Bynajmniej nie pragnę porównywać się
z Janem Pawłem II, to byłoby coś wysoce niestosownego. Jednakże to inni
ludzie zauważyli, że moja nieoczekiwana nominacja, niejako wyrwanie na kilka
dni z wakacji, a potem powrót w góry przypominają sposób
powołania ks. Karola Wojtyły na biskupa: też był na wakacjach, co prawda nie
w górach, ale na mazurskich jeziorach, gdy go wezwano do kard.
Wyszyńskiego w sprawie nominacji na biskupa pomocniczego krakowskiego,
i też po kilku dniach wrócił do przyjaciół, by razem z nimi
kontynuować przerwany szlak.
Od
nominacji minął ponad miesiąc. Zapewne był to czas bardzo pracowity, pełen
przemyśleń i planów. Jakie one są?
Wielu
wyobraża sobie, że już bardzo dobrze znam archidiecezję łódzką i mam
precyzyjne plany odnośnie do tego, co tam zrobię. To nie jest prawdą. Poza
ogólnymi danymi socjologicznymi oraz znajomością księży biskupów i kilku
księży nie potrafię nic więcej o Łodzi powiedzieć. Wiem, że jest tam wiele
problemów. Są to problemy związane z życiem religijnym, z siecią
parafii, ale także z pewnym kryzysem ekonomicznym, który ciągle Łódź
dotyka. Kilka dni temu opublikowano w Polsce dane o regionach
i miejscowościach, z których najwięcej ludzi ucieka w poszukiwaniu
pracy. Łódź należy do takich miejsc. Ta sytuacja jawi się także jako poważny
problem duszpasterski.
Łódź
to także jedno z tych miast, w których jest najmniejszy procent
uczestniczących we Mszy św. i przyjmujących Komunię św. Jakie Ksiądz
Arcybiskup widzi możliwości, by to zmienić?
Uważam
to za wielkie zadanie stojące przed archidiecezją łódzką. Jeśli chodzi
o ożywianie pobożności eucharystycznej, to istnieje tam pewna tradycja
związana z pielgrzymką Jana Pawła II w 1987 r. Odbywał się wtedy
Kongres Eucharystyczny, poszczególne miejsca pobytu Ojca Świętego w Polsce
wyznaczały równocześnie kolejne stacje tego kongresu. Jedną z nich była
Łódź. Tu miała miejsce Pierwsza Komunia Święta dzieci. W tym roku
przypadała 25. rocznica wizyty Ojca Świętego w Łodzi, co stało się tam
okazją do przypomnienia tego ważnego wydarzenia związanego z Eucharystią.
Mówiąc
jednak o pobożności eucharystycznej, trzeba spojrzeć na nią szerzej.
Eucharystią należy żyć na co dzień. Skoro niedzielna Msza św. — jak naucza
Sobór Watykański II — jest źródłem i szczytem chrześcijańskiego życia, to
człowiek wychodząc w niedzielę z kościoła, powinien pamiętać nie
tylko o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Zbawcze wydarzenie dokonujące
się podczas Mszy św. musi być tym, do czego powinien on nawiązywać — poprzez
codzienną modlitwę, pracę, wszystkie dobre dzieła, również godziwy wypoczynek —
przez cały tydzień, aby na Mszę św. w kolejną niedzielę przynieść możliwie
wiele duchowych owoców swego prawdziwie chrześcijańskiego życia i złożyć
je Bogu w ofierze. Całe życie chrześcijanina staje się prawdziwie sensowne
właśnie poprzez i dzięki Eucharystii. Nie bez powodu ostatnia,
opublikowana w 2003 r. encyklika Jana Pawła II nosi tytuł Ecclesia de
Eucharistia. Jest w niej mowa o Kościele, który ciągle na nowo rodzi
się dzięki Eucharystii. Właśnie z takim przesłaniem, z taką wizją
chrześcijańskiego życia, chciałbym dotrzeć do dzieci, młodzieży
i dorosłych. Pewnym przedłużeniem takiej wizji jest osobista adoracja
Najświętszego Sakramentu. W katedrze łódzkiej, a zapewne także
w innych kościołach archidiecezji łódzkiej, są kaplice wieczystej
adoracji. Trzeba dążyć do tego, aby Pan Jezus wystawiony w monstrancji nie
był sam. Aby stale modliło się przed nim wiele osób.
Tylko
że w dzisiejszym świecie dotkniętym sekularyzacją nie jest tak łatwo
prowadzić ludzi do Boga. Ten świat próbuje raczej ich odciągać i od Boga,
i od Kościoła.
Niewątpliwie
jest taki trend, aby z jednej strony przekonywać ludzi, że proces
laicyzacji, wręcz agresywnego laicyzmu, jest jakąś koniecznością dziejową, że
tak po prostu musi być. Z drugiej strony próbuje się ludzi odciągać od
Kościoła, wmawiając im, że jest on niemalże organizacją przestępczą. Taka
swoista obróbka ich umysłów musi prowadzić do określonych skutków. W przypadku
wielu ludzi wierzących mamy do czynienia ze wstydliwym milczeniem, gdy obraża
się Kościół. Wielu nie ma odwagi przyznać się publicznie do tego, że są osobami
wierzącymi i że chodzą na niedzielne Msze św. Nie możemy jednak zapominać
o tym, że Kościół katolicki jest jedyną instytucją o charakterze globalnym,
która naprawdę broni życia i podstawowych praw człowieka. Że dzięki temu
jest to jedyna, prawdziwie humanistyczna instytucja o tak wielkiej skali
i zasięgu oddziaływania. Myślę, że współczesne ataki na Kościół są
spowodowane właśnie tym, że on tak bardzo, tak jednoznacznie stoi przy
człowieku, realizując to, co w swojej pierwszej programowej encyklice
Redemptor hominis napisał Jan Paweł II: „człowiek jest drogą Kościoła”. Cały
pontyfikat tego papieża stał się jednym wprost gigantycznym wysiłkiem,
pokazującym światu to, jak bardzo Kościół był i jest z człowiekiem.
Dzisiaj natomiast robi się wiele, aby nie dostrzegać tego dobra, owszem, aby
Kościół nieustannie oskarżać.
Dlaczego?
Robi
się to po to, by podważyć zaufanie do niego, a jeszcze bardziej po to, by
negować pewną wizję człowieka, którą głosi Kościół. Powiem bardziej
jednoznacznie — odnosząc się do poglądów i programów tak nachalnie dzisiaj
głoszonych, dotyczących aborcji, eutanazji, poczęcia metodą in vitro, czy do
tak zwanych związków homoseksualnych — dziś prowadzi się ludzi do zwątpienia
w to, że istnieją prawdziwe, obiektywne wartości. Chodzi bowiem o to,
aby ludzie uważali, że prawda polega jedynie na tym, co oni sami myślą, co im
się po prostu wydaje. W konsekwencji prowadzi to do tego, co Benedykt XVI
określił mianem dyktatury relatywizmu. Ta swoista dyktatura sprawia, że ludzie
zaczynają wątpić, czują się zagubieni i bezradni wobec potęgi kłamstwa. Co
więcej, oskarżając o różne rzeczy Kościół, osłabia się, z jednej
strony, jego autorytet, a z drugiej tym łatwiej wprowadza się
programy, które obracają się nie tylko przeciwko poszczególnym ludziom, ale
i całym społecznościom. Najlepszym — eksperymentalnym! — potwierdzeniem
tego są budzące ogromne zaniepokojenie dane demograficzne. Społeczeństwa
zachodnie — w tym także Polska — po prostu wymierają. Dlatego trzeba
z całą mocą mówić współczesnemu światu, że prawda o człowieku,
o tym, kim on jest, o jego godności, a także o tym, do
czego jest on powołany, jest zawarta w Ewangelii Jezusa Chrystusa
głoszonej przez Kościół katolicki. Wszystko natomiast, co się temu sprzeciwia,
jest po prostu kłamstwem. Prędzej czy później okaże się, jak tragiczne
w skutkach może być zwodzenie ludzi i karmienie ich kłamstwami.
Co
jest więc najważniejsze w posłudze biskupiej we współczesnym świecie?
Jeżeli
chcemy ocalić człowieka i na miarę możliwości czynić go szczęśliwym, to
musimy trwać przy tym obrazie człowieczeństwa, który objawił nam Pan Jezus,
a który konsekwentnie głosi Kościół. Inaczej mówiąc, prawdę ewangeliczną
należy ukazywać światu w porę i nie w porę, czy się to komuś
podoba, czy nie. Jest to postawa pasterza, której od św. Tymoteusza domagał się
św. Paweł Apostoł (por. 2 Tm 4, 2). Warto przypomnieć w tym miejscu, tytułem
ilustracji, dwie encykliki wydane w 1937 r. przez papieża Piusa XI. Jedna
została skierowana przeciw bezbożnemu bolszewizmowi, druga przeciwko
hitleryzmowi. Dla Piusa XI zasadniczym punktem wyjścia w jego zdecydowanym
potępieniu obydwóch tych systemów było to, że odrzucały one Boga,
a w jego miejsce stawiały czy to genseka (sekretarza generalnego
partii), czy Führera. W tym czasie żyło w Europie wielu ludzi, którzy
zaciekle, w zależności od swej opcji politycznej, bronili bolszewizmu lub
hitleryzmu — i to w państwach demokratycznych. Ci ludzie sądzili, że
systemy totalitarne mają po prostu dziejową słuszność, wobec której nie ma
żadnych innych realnych alternatyw. Że tak musi być i że tylko one
gwarantują świetlaną przyszłość. Głos Piusa XI, jednoznacznie potępiający
obydwa te systemy, był wtedy głosem odosobnionym, krytykowanym przez jednych,
przemilczanym przez drugich. Żadna z działających wtedy bardziej
znaczących sił politycznych nie wzięła pod uwagę tego, przed czym ten papież
przestrzegał: że dalsza ekspansja totalitaryzmów w sposób nieunikniony
doprowadzi do niewyobrażalnych tragedii i nieszczęść. I tak się
rzeczywiście stało. Potwierdziła to tragedia II wojny światowej, a także
to, co działo się w Europie Środkowej i Wschodniej aż do 1989 r. Ja bym
chciał zapytać tych wszystkich ludzi, którzy z taką mocą głoszą dzisiaj
programy eutanazji, aborcji, in vitro, czy nie widzą tego, do czego chcą
doprowadzić ludzi, niekiedy wprost cynicznie okłamując ich i snując przed
nimi zwodnicze iluzje? Czy naprawdę nie są w stanie dostrzec tego, że
odchodząc od fundamentalnych zasad dotyczących życia moralnego
i odrzucając istnienie Pana Boga, skazują ludzi na ogrom nieszczęść?
To
zmaganie się z kłamstwem na pewno jest bolesnym doświadczeniem dla
człowieka wiary. Skąd brać siły do takiej walki?
Z potwornością
kłamstwa spotykał się sam Pan Jezus, zwłaszcza wtedy, gdy oskarżono Go, że mocą
Belzebuba dokonuje cudów. Nie można było bardziej obrazić Syna Bożego. Kiedy
w Imperium Rzymskim co jakiś czas wybuchały prześladowania, oskarżano
chrześcijan o to, że są czcicielami oślej głowy i że są wrogami
ludzkości. To dowodzi, że kłamstwo zawsze istniało i że nie mogło ono
ścierpieć prawdy głoszonej przez chrześcijaństwo. Z drugiej jednak strony
historia uczy, że kłamstwo prędzej czy później zostaje obnażone
i skompromitowane. Ostatecznie jest przecież ono skazane na upadek. Nie
wolno zapominać o tym, co powiedział Pan Jezus: „prawda was wyzwoli” (J 8,
32). Po wtóre, to właśnie dlatego zsyła On nieustannie od Ojca na Kościół Ducha
Świętego, aby chrześcijanie umocnieni Jego darami dawali światu świadectwo
o Nim, a jako żywe kamienie przyczyniali się do budowy Kościoła. Po
trzecie, siłę do świadczenia o Bożej prawdzie możemy czerpać, patrząc na
bohaterów wiary — na świętych. Podczas swego długiego pontyfikatu Jan Paweł II
beatyfikował i kanonizował całe zastępy wspaniałych chrześcijan, żyjących
w różnych miejscach i czasach. Każdy z nich w jakiś inny,
właściwy dla siebie sposób musiał okazać się heroiczny w swojej wierze.
Całe to bogactwo świadectwa świętych pokazuje, że można i trzeba trwać
przy Chrystusowej prawdzie.
A co
jest źródłem siły dla Księdza Arcybiskupa?
Siłą
do głoszenia Ewangelii jest relacja i więź z Panem Bogiem poprzez
modlitwę osobistą i wspólnotową, poprzez sprawowanie Eucharystii. Siłą dla
mnie jest też wiara innych ludzi. Biskup to nie tylko człowiek, który naucza
i każe się modlić, ale to także człowiek, który potrafi się zachwycić
wiarą innych ludzi. Ona go także umacnia. Na tym też polega piękno Kościoła, że
każdy realizując wiernie swoje powołanie, przyczynia się do budowania Bożej
wspólnoty (communio).
Mówiąc
o tych, którzy cały czas budują wspólnotę Kościoła, nie sposób nie zapytać
Waszej Ekscelencji o młodzież. Ksiądz Arcybiskup jest członkiem Rady Konferencji
Biskupów Europy do spraw Duszpasterstwa Akademickiego. Jak pomóc młodzieży
odnaleźć swoje miejsce w Kościele?
Na
to pytanie ciągle szuka się odpowiedzi. Młodym ludziom trzeba nieustannie
powtarzać, że jeśli chcą być naprawdę szczęśliwi, to muszą przyjąć Ewangelię
Chrystusa. Dzisiaj, idąc ulicami, na przykład Poznania, łatwo dostrzec dwa
różne typy ludzi, urzeczywistniających w swym życiu dwa style zachowania.
Te style są niejako wyryte na ich twarzach. Jeden styl życia polega na tym, że
idzie się — aż do zaparcia się samego siebie — za tym, co obiecuje świat, ze
wszystkimi uciechami daleko odbiegającymi od tego, co dobre i mądre.
Zupełnie inne oblicza mają ci, którzy starają się żyć Ewangelią na miarę swoich
sił, pomimo słabości i upadków. To właśnie z nich emanują prawdziwa
radość i pokój. Problem i zarazem zadanie duszpasterzy polega na tym,
aby pomagali młodym ludziom nie tylko dostrzec istnienie tych dwóch stylów
życia i związanych z nimi dwóch jakże odrębnych rodzajów twarzy, ale
aby pomagali młodym w zrozumieniu tego, że szczęście może być udziałem
jedynie tych, którzy starają się wiernie żyć według Ewangelii głoszonej im
przez Kościół katolicki. To jest coś, czego nie da się ukazać na lekcjach
religii w szkole. Wprawdzie w szkole trzeba o tym mówić, ale
tego się tam nie doświadczy. To można zobaczyć i przeżyć we wspólnotach
parafialnych, ruchach i stowarzyszeniach, gdzie młodzież znajduje wzajemne
oparcie dla siebie i nawzajem się inspiruje do tego, by zawsze być razem
we wspólnocie (communio), blisko Chrystusa. Tam też utwierdza się
w przekonaniu, że warto się wysilać i ciągle iść naprzód —
a w ten sposób budować siebie, Ojczyznę i Kościół.
Jako
metropolita łódzki będzie Ksiądz Arcybiskup używał nowego herbu biskupiego.
Jaka jest jego treść?
To
jest tylko częściowo nowy herb w stosunku do tego, jaki miałem dotychczas.
Nowy herb ma nieco inny układ. W jego głębi znajduje się krzyż
metropolitalny, natomiast u jego dołu jest paliusz, ponieważ Łódź jest
stolicą metropolitalną. Zostało zachowane hasło biskupie Scire Christum —
„poznać Chrystusa”. Pozostaje krzyż na zielonym tle i złoty lew św. Marka
na tle czerwonym, a na niebieskim tle biała (srebrna) róża — symbol Matki
Bożej Róży Duchownej ze Świętej Góry koło Gostynia. Do tej róży doszedł nowy
element. Jest nim lilia, symbol św. Józefa, który jest patronem archidiecezji
łódzkiej. W zakończeniu mojej bulli nominacyjnej, otrzymanej od Benedykta
XVI, jest mowa o tym, by za przyczyną Matki Bożej, Jej Przeczystego
Oblubieńca św. Józefa i Ewangelisty św. Marka, aktywnie z całym ludem
Kościoła łódzkiego poznawać Chrystusa. Tak więc zakończenie bulli jest swoistym
komentarzem do mojego herbu.
Kończąc,
chciałbym zapytać, jak będzie Ekscelencja wspominał archidiecezję poznańską?
Kiedy
się mówi o wspomnieniach, często myśli się, że coś się bezpowrotnie
zamknęło i że właśnie pozostają już tylko one. Tymczasem trudno sobie
wyobrazić, żebym mógł w ogóle odciąć się od Poznania. Jest to niemożliwe
z różnych względów. Tu znajdują się groby moich Rodziców i krewnych. Z Poznaniem
łączą się wspaniałe wspomnienia z „Marcinka” (ciągle jeszcze dość
regularnie spotykam się z moimi kolegami z liceum), a następnie
przeżycia jako alumna ASD i studenta Papieskiego Wydziału Teologicznego,
który rodził się na moich oczach. W Poznaniu przyjąłem święcenia
kapłańskie, a potem biskupie. Pracowałem jako prefekt Arcybiskupiego
Seminarium Duchownego i redaktor „Przewodnika Katolickiego”. Trudno
przecież o tym zapomnieć. Pozostaje wspomnienie wspaniałej pracy
i współpracy z abp. Stanisławem Gądeckim oraz biskupami pomocniczymi
Zdzisławem i Grzegorzem, a także z licznymi księżmi
i wiernymi świeckimi naszej archidiecezji. To głównie oni przypominają mi
teraz, kiedy trzeba się żegnać i udać do Łodzi, o tym, co udało się
osiągnąć — na przykład napis na Poznańskich Krzyżach, na których w 2006 r.
pojawił się „dopisek” w postaci dwóch słów „O Boga”. Bez nich prawda
o Powstaniu Poznańskim Czerwca 1956 roku pozostawałaby niepełna. Pozostaje
zapewne wiele jeszcze innych, dla mnie nieuchwytnych rzeczy, o których
pamiętają ludzie. Częstokroć są oni dla mnie nieznani z imienia
i nazwiska. Wiem jednak, że niekiedy jakieś moje słowo czy gest stały się
w ich życiu bardzo ważne.
W imieniu
wszystkich czytelników „Przewodnika Katolickiego” życzę zatem stałej opieki
Bożej Opatrzności oraz wielu sił do pełnienia posługi pasterskiej w Łodzi.
Szczęść Boże!
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PR/niedziela201609_chrzest.html
Z abp.
Markiem Jędraszewskim – metropolitą łódzkim, zastępcą przewodniczącego
Konferencji Episkopatu Polski – rozmawia Anna Skopińska
ANNA
SKOPIŃSKA: – Księże Arcybiskupie, jesteśmy przed centralnymi uroczystościami
jubileuszu 1050. rocznicy Chrztu Polski. Historycznie rzecz biorąc, Kościół był
mocno związany z państwowością polską. Może więc ten szczególny czas powinien
posłużyć do uświadomienia ludziom właśnie tej bliskości Kościoła z państwem?
ABP
MAREK JĘDRASZEWSKI: – Uroczystości jubileuszu 1050. rocznicy Chrztu Polski
uświadamiają nam przede wszystkim specyfikę polskiego narodu i jego historii. W
przypadku innych narodów Europy stosunkowo wiele wiemy o tym, co się u nich
działo przed przyjęciem przez nie chrześcijaństwa. Zachowały się dość liczne
świadectwa, mówiące o tym, jak chrześcijaństwo przemieniało struktury
poszczególnych narodów i państw. Jeśli natomiast chodzi o Polskę, mamy do
czynienia z czymś zupełnie wyjątkowym. Nie znajdziemy żadnych zapisów
historycznych odnoszących się do czasu sprzed 966 r. Jest tylko jedna
informacja o bitwie pogańskich Redarów i Wolinian pod wodzą Wichmana w 963 r.,
którą Mieszko dotkliwie przegrał. W bitwie poległ nawet jego brat. Naraz
przychodzi rok 966. Polska dzięki przyjęciu przez Mieszka I, jego dwór i wojów
chrztu wchodzi do wspólnoty państw europejskich jako jej pełnoprawny członek.
Wchodzi do Europy i obficie czerpie z dorobku jej kultury. Dokonuje się to, co
często podkreślał Jan Paweł II: przyjęcie przez Mieszka I chrztu stało się nie
tylko początkiem chrześcijaństwa w Polsce – ono stanowi także początek
polskiego narodu i polskiej państwowości. Nie ma innych takich narodów w
Europie, to jest coś niezwykłego. W przypadku wielu, być może obchody
jubileuszowe przyczynią się do odkrycia tego podstawowego dla nas, Polaków,
faktu. Faktu, dzięki któremu możemy w pełni zrozumieć przesłanie, jakie
skierował do Polaków Jan Paweł II podczas pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny. 2
czerwca 1979 r. na placu Zwycięstwa w Warszawie powiedział: „Kościół przyniósł
Polsce Chrystusa – to znaczy klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej
rzeczywistości, jaką jest człowiek. Człowieka bowiem nie można do końca
zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca
zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć ani kim jest, ani jaka jest jego
właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie.
(...) Otóż nie sposób zrozumieć dziejów narodu polskiego – tej wielkiej
tysiącletniej wspólnoty, która tak głęboko stanowi o mnie, o każdym z nas – bez
Chrystusa. Jeślibyśmy odrzucili ten klucz dla zrozumienia naszego narodu,
narazilibyśmy się na zasadnicze nieporozumienie. Nie rozumielibyśmy samych
siebie”. Dzisiaj do tego powracamy, odkrywamy tę prawdę na nowo. W stosunku do
1979 r. pojawiły się nowe pokolenia Polaków, jest nowa rzeczywistość, są nowe
wyzwania, w tym również próby narzucenia antychrześcijańskiej, niekiedy wręcz
ateistycznej narracji, która ma podkopywać także moralne fundamenty naszego
życia. W świetle tego wszystkiego wracamy do naszych korzeni.
–
Korzeni, które mogą być swoistym argumentem dla tych, którzy próbują Kościół i
wiarę zepchnąć do sfery prywatności, i tych, którzy tej historii nie chcą
przyjąć...
–
Warto zatem wracać do słów Jana Pawła II z placu Zwycięstwa. Do tego, co mówił,
że nawet ci, którzy są niewierzący i są daleko od Boga i od Kościoła, nie
zrozumieją siebie jako Polaków bez odniesienia do Chrystusa i tradycji
kulturowej Polski, której korzenie tkwią w chrześcijaństwie. „Otóż tego, co
naród polski wniósł w rozwój człowieka i człowieczeństwa – mówił wtedy Papież –
co w ten rozwój również dzisiaj wnosi, nie sposób zrozumieć i ocenić bez
Chrystusa. «Ten stary dąb tak urósł, a wiatr go żaden nie obalił, bo korzeń
jego jest Chrystus» (Piotr Skarga, «Kazania sejmowe»). Trzeba iść po śladach
tego, czym – a raczej kim – na przestrzeni pokoleń był Chrystus dla synów i
córek tej ziemi. I to nie tylko dla tych, którzy jawnie weń wierzyli, którzy Go
wyznawali wiarą Kościoła, ale także i dla tych pozornie stojących opodal, poza
Kościołem. Dla tych wątpiących, dla tych sprzeciwiających się” – wskazywał
Ojciec Święty. Idąc tropem tego papieskiego przesłania, trzeba by stwierdzić,
że nie sposób uchwycić i zrozumieć polskości bez jej zakorzenienia w Chrystusie
i Jego Ewangelii. Wszyscy, którzy by to zakorzenienie chcieli negować,
popełniają fundamentalny błąd metodologiczny. W jakiejś mierze stawiają się
nawet poza tym narodem.
–
Obecność Kościoła w życiu państwa polskiego od 966 r. jest bezsprzeczna. To
pierwsi artyści, kronikarze, pisarze, budowniczy, architekci...
–
Wtedy na pewno wszystko to szło od Kościoła i poprzez Kościół. Cała kultura:
piśmiennictwo, malarstwo, budownictwo, ale także sztuka uprawiania roli. W
wyniku przyjęcia chrztu państwo Mieszka I otrzymało dla swego rozwoju nowe
stymulacje i nowe inspiracje, a równocześnie środki materialne i duchowe, aby
te stymulacje i inspiracje móc urzeczywistniać. Tak było przez całe wieki
naszych dziejów. Tworzyła się prawdziwa symbioza między państwem polskim a
Kościołem. W pewnym momencie dziejów, konkretnie w 1795 r., na skutek trzeciego
rozbioru, państwo polskie przestało istnieć. Ale był Kościół katolicki!
Kościół, który przejął rolę tego, co scalało naród, rozdarty w latach 1795 –
1918 przez trzech, a w latach 1939-45 przez dwóch zaborców.
–
Możemy powiedzieć, że gdyby nie Kościół, to państwo polskie by się nie
odrodziło?
–
Myślę, że tak. Zwłaszcza że zaborcy robili wszystko, by nas wynarodowić,
usiłowali wprowadzić kulturę rosyjską lub niemiecką. Stosowali także, mówiąc
współczesnym językiem, pedagogikę wstydu – chcieli sprawić, by Polacy wstydzili
się polskości, historii swej Ojczyzny, jej dokonań, wspaniałej przeszłości i
kultury. A Kościół tego wszystkiego bronił. Nie bez powodu katolickie
książeczki do nabożeństwa były swego rodzaju elementarzem, na którym polskie
dzieci uczyły się alfabetu łacińskiego. W szkołach rosyjskich obowiązywała
cyrylica, w pruskich – gotyk, a dzieci, czytając katolickie modlitwy drukowane
w alfabecie łacińskim, ciągle trwały przy kulturze polskiej. Ciągle miały
szansę na to, by nie utracić więzi z przeszłością, a przez to z katolicką
tradycją naszego narodu, która wyrażała się m.in. w alfabecie łacińskim.
–
Przy okazji jubileuszu warto chyba przypomnieć wielkie postaci, które
przewinęły się przez długie lata naszej historii.
–
Trzeba przypomnieć te postaci. I to nie tylko ludzi Kościoła, jego hierarchów.
To prawda, przez wieki biskupi byli senatorami Rzeczypospolitej, a prymasi
nawet interreksami. Mówiąc językiem współczesnym, stanowili pewną klasę
polityczną. W czasach najnowszych tę wyznaczoną przez nich wspaniałą tradycję
przedłużali: kard. August Hlond, kard. Stefan Wyszyński, abp Antoni Baraniak –
więzień czasów stalinowskich, kard. Karol Wojtyła. Trzeba mieć w pamięci także
tych księży, którzy czuli się odpowiedzialni za Polskę i starali się ją
naprawiać. Mam na myśli ks. Piotra Skargę czy najwspanialszych przedstawicieli
polskiego oświecenia, którzy w zdecydowanej większości byli księżmi. Nie wolno
zapominać również o tych bohaterskich księżach, którzy brali udział w
powstaniach: listopadowym, styczniowym, wielkopolskim, warszawskim. Którzy
cierpieli za Ojczyznę i ginęli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych i
radzieckich łagrach, którzy podtrzymywali ducha polskości aż do czasów nam
najbliższych – aż po bł. ks. Jerzego Popiełuszkę, ks. Sylwestra Zycha czy ks.
Stanisława Suchowolca i ks. Stefana Niedzielaka. Trzeba jednakże pamiętać
również o ludziach świeckich – o wielkich twórcach polskiej państwowości i
polskiej kultury. Oni wszyscy czerpali z chrześcijaństwa. To prawda, były też w
naszej historii osoby znaczące, które z różnych powodów znajdowały się daleko
od Kościoła. Jednakże nie mogły się od niego całkowicie odciąć.
–
Jakich postaw wobec państwa uczy dziś Kościół?
–
Uczy tego samego, czego zawsze uczył, tzn. tego, co wynika z czwartego
przykazania: cześć okazywana rodzicom obejmuje także cześć wobec naszych
przodków i ich dokonań, wobec zobowiązań, które płyną od nich ku nam. W
niezwykle ważnej książce, noszącej tytuł „Filozofia dramatu”, ks. prof. Józef
Tischner zamieścił m.in. rozważania dotyczące cmentarza. Dla niego cmentarz
jawi się przede wszystkim jako miejsce spotkania z przeszłością i ze
zobowiązaniem, jakie płynie ku nam od naszych przodków. Ale cmentarz może być
również przejawem nienawiści i odrzucenia, kiedy komuś odmawia się prawa do
grobu, kiedy jego ciało wrzuca się do wspólnego dołu, a nad miejscem tego
przerażającego, nieludzkiego pochówku sadzi się las. Ks. Tischner miał
niewątpliwie na uwadze Katyń i inne miejsca spoczynku naszych bohaterów
zamordowanych przez Sowietów w Związku Radzieckim. My dzisiaj dorzucamy do tego
„Łączkę” i inne, ciągle nieznane nam miejsca, w których spoczywają relikwie
Żołnierzy Wyklętych. Im odmówiono pamięci i prawa do grobu. Teraz chcemy do
tych ich szczątków dotrzeć, odnaleźć je i pochować ze czcią, z najwyższym
szacunkiem i wdzięcznością. Wiemy bowiem, że za tymi ich materialnymi
szczątkami kryje się jakieś wielkie moralne zobowiązanie wobec nas. Chcemy, aby
to, dla czego oni cierpieli, o co walczyli, za co w końcu oddali swoje życie,
niekiedy podczas okrutnych tortur, stało się przesłaniem dla nas: by tych
wartości bronić i przekazywać je następnym pokoleniom.
–
Powracamy też do słów marszałka Józefa Piłsudskiego: „Naród, który nie szanuje
swej przeszłości (...) nie ma prawa do przyszłości”, a potem do konkluzji kard.
Stefana Wyszyńskiego: „Naród, który odcina się od historii (...) traci korzenie
własnego istnienia”. I do ludzi, którzy tworzyli naszą historię...
–
To jest nasz fundamentalny obowiązek. To prawda, pewne wydarzenia czy rocznice
bardziej nas mobilizują w skali społecznej, narodowej, państwowej i kościelnej.
Kiedy jednak wczytamy się w poezję Karola Wojtyły, znajdziemy w niej wielkie
wołanie o to, by nieustannie sięgać do korzeni i do źródeł. Nasza codzienność
powinna polegać na ciągłym nawiązywaniu zarówno do przeszłości, jak i do stawianych
sobie jasnych i wyrazistych celów odnoszących się do przyszłości. Korzenie są
po to, by dawały życie, by dawały wzrost. Dlatego trzeba o nie dbać. A
jednocześnie należy troszczyć się o to, by to, co przekażemy przyszłym
pokoleniom, było jak najbardziej szlachetne i czyste. I dlatego w poezji
Wojtyły często pojawia się inna metafora: źródło. Musimy na serio powtarzać za
Papieżem pytanie: „Gdzie jesteś, źródło?”, aby następnie, gdy się odkryje
miejsce, z którego ono wybija swe wody, lub przynajmniej ma się już jakieś
intuicje, gdzie się ono może znajdować, wytrwale i wiernie „iść do góry, pod
prąd”. To jedyna droga, aby móc dotrzeć do tych krystalicznych źródlanych wód,
które pozwalają nam smakować pełną prawdę życia.
–
Czy ten powrót do źródeł – to „iść pod prąd”– jest obecnie widoczny?
–
Na szczęście można dostrzec dziś wielkie odrodzenie, zwłaszcza wśród ludzi
młodych, którzy są wrażliwi na odkrywaną przez siebie przeszłość. Od kilku
miesięcy mamy też szczęście, że za tym pragnieniem powrotu do źródeł i do
korzeni stoi państwo polskie. Do niedawna przecież to wszystko było wyśmiewane,
ograniczane, i to nawet systemowo i instytucjonalnie – poprzez wycinanie lekcji
historii z nauczania szkolnego. Komuś bardzo zależało na tym, żebyśmy byli
pozbawiani pamięci i tego szczególnego zobowiązania, które spoczywa na nas,
kiedy cofamy się do źródeł i do korzeni. Dziś, dzięki Bogu, okazuje się, że z
jednej strony jest ta wielka wrażliwość u młodych ludzi, a z drugiej – ta
wrażliwość spotyka się z wrażliwością i zatroskaniem instytucjonalnym państwa.
Nie możemy też zapomnieć o tym, że za tą wrażliwością przede wszystkim stoi
Kościół. Że robi on naprawdę wiele, aby ocalić naszą narodową pamięć.
–
Czy patrząc wstecz, z perspektywy czasu, tych 1050 lat, możemy powiedzieć, że
Mieszko I, przyjmując chrzest, wykazał się odwagą? Czy dziś potrzebujemy takich
ludzi, czy może nasze czasy ich już nie wymagają?
–
Nie boję się powiedzieć, że Mieszko I był Bożym szaleńcem. Przecież on
ryzykował życiem! Pogaństwo było wtedy silne i władca mógł spodziewać się
reakcji z jego strony. Jednak zaryzykował. To Boża Opatrzność sprawia, że na
każdym etapie dziejów pojawiają się Boży szaleńcy. Oni są światu potrzebni,
wręcz niezbędni, aby ratować to, co najpiękniejsze w człowieku. Gdy spojrzymy na
dzieje naszych ostatnich dziesięcioleci, możemy wskazać na bardzo konkretne
postaci, które zasługują na miano Bożych szaleńców: Maksymiliana Marię Kolbego,
Urszulę Ledóchowską, Faustynę Kowalską, kard. Stefana Wyszyńskiego, ks. Jerzego
Popiełuszkę, a przede wszystkim Jana Pawła II. Głęboko wierzę, że Boża
Opatrzność obdarzy nas podobnymi ludźmi i teraz, i w przyszłości. Jestem
pewien, że Pan Bóg będzie ich nam dawał za dziesięć, za dwadzieścia lat, za pół
wieku, za wiek...
–
Zatem – to dzięki tym ludziom i ich świadectwu życia pytanie o przyszłość
naszej Ojczyzny, narodu, Kościoła w Polsce nie rysuje się tak dramatycznie?
–
Nie wiemy, jaka będzie przyszłość, bo każdy niemal dzień zaskakuje nas tym, co
ze sobą niesie. Jednak wiara w Bożą Opatrzność daje nam pewność, że jest nad
nami Bóg Ojciec, który nas kocha i o nas się troszczy. 1050 lat dziejów
chrześcijańskiej Polski uczy nas przeogromnej ufności, z którą łączy się dar
wewnętrznego pokoju. Pan Bóg nigdy nie opuścił naszego narodu. Wzbudzał w
Kościele i poprzez Kościół postaci takich ludzi – owych Bożych szaleńców –
którzy dawali innym odwagę i podtrzymywali nadzieję. Jak długo naród polski
będzie otwarty na Boga i będzie podążał za nauczaniem Kościoła, będzie się
cieszył nadzieją na swą dobrą przyszłość.
– A
nauka społeczna Kościoła? Nie brakuje przecież i dzisiaj najrozmaitszych
problemów społecznych, nie brakuje trosk ludzi o byt swoich rodzin. Czy nie
powinno się do tego nauczania nieustannie powracać?
–
Kościół zawsze starał się być wrażliwy na potrzeby ludzi, a ze swoim
przesłaniem odpowiadać na wyzwania konkretnych czasów. Pierwsza encyklika
społeczna papieża Leona XIII, „Rerum novarum” z 1891 r., była poświęcona
kwestii robotniczej – powstała w czasie, gdy proletariat był jedynie robotniczą
masą niezbędną dla kapitalistów, a ci bogacili się na bezwzględnym
wyzyskiwaniu, co wołało wprost o pomstę do nieba. W dziewięćdziesięciolecie
publikacji tego dokumentu, w 1981 r., Jan Paweł II ogłosił encyklikę „Laborem
exercens”, o godności pracy ludzkiej, i to głównie w związku z Solidarnością,
która wtedy w Polsce się rodziła. Z okazji stulecia „Rerum novarum”, w roku
1991, Jan Paweł II opublikował natomiast encyklikę „Centesimus annus”, w której
m.in. poruszył sprawy społeczne w kontekście kryzysu demokracji, która łatwo
może przekształcić się – jak pisał – w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm,
jeśli zatraci swoje odniesienie i szacunek do podstawowych wartości. Pamiętam
krytyczne uwagi Adama Michnika i jego środowiska – poczuli się oni wtedy
zagrożeni, uważając się za piewców „jedynie słusznej wersji demokracji” opartej
na relatywizmie i odrzucającej obiektywne normy moralne. Nie ulega wątpliwości,
że to, co w ostatnim czasie działo się u nas, zmierzało w tym właśnie kierunku.
W imię demokracji odłączonej od obiektywnych wartości i norm w błyskawicznym
tempie przegłosowywano kolejne ustawy, które podważały fundamentalny ład
moralny, odnoszący się do rodziny, do poczęcia dziecka, do tego, czy ktoś jest
mężczyzną, czy kobietą. Bardziej boleśnie i głęboko nie można było uderzyć w
człowieka. I po raz kolejny okazało się, że siły zła, owe „bramy piekielne”,
nie są w stanie przemóc Kościoła. Bo wierzący w Boga naród opowiedział się za
wartościami.
– To
z pewnością wielkie zadanie Kościoła – w prawdzie napominać i wyjaśniać.
–
Próbujemy zmieniać nastawienie ludzi. Obecnie chodzi głównie o to, aby
zrozumieli oni, że nie są tylko zwykłą masą konsumpcyjną, swoiście produkowaną
przez hipermarkety, czyli istotami, które mają jedynie coraz więcej jeść i pić,
lepiej się ubierać i wyjeżdżać do dalekich krajów. Chodzi o to, aby ludzie
ciągle pamiętali o tym, że nie samym chlebem żyje człowiek. Że jest on
ostatecznie powołany do wieczności, która zaczyna się już tutaj, na ziemi – gdy
codzienność jest przenikana duchem Chrystusowej Ewangelii.
Nie bez
znaczenia jest i to, że na jedną z najważniejszych metropolii w Polsce papież
mianował hierarchę cieszącego się sympatią, szacunkiem i wielkim autorytetem w
episkopacie Polski
Papież Franciszek swoją nominacją abp. Marka
Jędraszewskiego na metropolitę krakowskiego zaskoczył wszystkich, nie
wyłączając samego zainteresowanego. Rzadko się przecież zdarza, że informacja
nie przychodzi oficjalną drogą z nuncjatury, tylko papież dzwoni osobiście,
zaprasza na spotkanie w cztery oczy i oznajmia, że właśnie podjął decyzję w
sprawie nominata. Abp Marek Jędraszewski odebrał telefon od papieża Franciszka,
kiedy już się zbierał do Polski z rzymskiego spotkania w sprawie duszpasterstwa
akademickiego.
Negatywnego zaskoczenia papieską nominacją
nie kryją środowiska skupione wokół „Gazety Wyborczej”, TVN i niektórych
redakcji z nazwy katolickich. Ich rozczarowanie jest podwójne. Po pierwsze
wynika z alergicznej niechęci wobec dotychczasowego metropolity łódzkiego. Jej
skrajnym przejawem było choćby żądanie sprostowania Komunikatu Konferencji
Episkopatu Polski (sic!), który zawierał zdanie abp. Jędraszewskiego na temat
środowisk tzw. „Kościoła otwartego”, kontynuujących zasadniczą linię tzw.
„Kościoła postępowego” z minionej epoki. Jako następcę kard. Stanisława
Dziwisza w Krakowie środowiska te chętnie widziałyby kogoś związanego z
„Tygodnikiem Powszechnym”. Zgłaszały nawet imienne kandydatury. Ale czy
Franciszek się z nimi nie zapoznał, czy je świadomie odrzucił? O tym cisza.
Drugi powód rozczarowania wspomnianych
środowisk dotyczy bezpośrednio samego papieża Franciszka. Że może on wcale nie
jest taki liberalny, otwarty i postępowy, jak chciano go widzieć i jak go
opisywano. „Wyborcza” orzekła nawet, że Franciszkowa nominacja dla abp.
Jędraszewskiego to dowód, iż Kościół w Polsce nie idzie drogą… Franciszka!
Pojawiły się także domysły, że być może różne gesty i słowa papieża, tak
chętnie wyrywane z kontekstu we wspomnianych środowiskach, są jedynie zręczną grą
jezuity, który tak naprawdę jest nie mniej konserwatywny niż abp. Jędraszewski
i większość polskich biskupów.
Dla zdecydowanej większości katolików w
Polsce nominacja nowego metropolity krakowskiego jest jednak zaskoczeniem
bardzo pozytywnym. Pokazuje, że papież Franciszek lepiej zna i rozumie Kościół
w Polsce, niż nam się to mogło wydawać. Kościelna metropolia krakowska, ze
względu na swe duchowe i historyczne dziedzictwo, jest faktycznie jedną z dwóch
najważniejszych w Polsce i jedną z najważniejszych w całym Kościele. Dla
wszystkich katolików świata Kraków to przecież stolica biskupia, z której
wyszedł św. Jan Paweł II, i najważniejsze na świecie miejsce kultu Bożego
Miłosierdzia. Dla Polaków Kraków to również Wawel z całą jego symboliką i
historią, to również tradycyjna stolica kardynalska. Stąd głos metropolity
krakowskiego ma w Kościele i w naszej ojczyźnie szczególne znaczenie. Z woli
papieża będzie to głos abp. Marka Jędraszewskiego.
Franciszek ma jeszcze w pamięci bezpośrednie
doświadczenie Kościoła w Polsce, szczególnie zaś Kościoła krakowskiego podczas
Światowych Dni Młodzieży. Swojemu uznaniu dla Polski, Polaków i dla Kościoła w
naszym kraju dawał wyraz wielokrotnie – ostatnio podczas Narodowej Pielgrzymki
Polaków do Rzymu 22 października. Dlatego w znalezienie następcy kard.
Dziwisza, a w dalszej perspektywie także kard. Wojtyły, zaangażował się
osobiście. Arcybiskupa Jędraszewskiego zapamiętał pewnie jako tego, który
prowadził w Łodzi „Dialogi w katedrze”, bo kiedyś go nawet pytał, czy się ksiądz
arcybiskup nie boi tak wystawiać na bezpośrednie pytania z tłumu. Z „Dialogów w
katedrze” zapamiętał abp. Jędraszewskiego także prefekt Kongregacji Nauki
Wiary, który osobiście wiosną tego roku wręczał mu za nie specjalnego „Feniksa”
– nagrodę Stowarzyszenia Wydawców Katolickich. Arcybiskup Jędraszewski dał się
poznać Ojcu Świętemu jako członek i konsultor wielu watykańskich dykasterii. A
podczas tegorocznego spotkania z biskupami polskimi w katedrze wawelskiej
skojarzył się papieżowi jako pasterz zatroskany o ocalenie Kościoła przed
dechrystianizacją, posługujący w mieście, gdzie się zaczęła zakończona w
Krakowie droga powołania św. Faustyny. Być może to również św. Faustyna
pociągnęła go do Krakowa?
Nie bez znaczenia jest i to, że na jedną z
najważniejszych metropolii w Polsce papież mianował hierarchę cieszącego się
sympatią, szacunkiem i wielkim autorytetem w episkopacie Polski. Przed ponad
dwoma laty abp Jędraszewski w cuglach wygrał przecież wybory na zastępcę
przewodniczącego episkopatu. Wybór dokonany przez Franciszka współbrzmi więc z
wyborami dokonywanymi przez polskich biskupów. To jeszcze jeden powód do
radości.
"Idziemy"
nr 51/2016
Na
czele episkopatu stanęły dwie wielkie osobowości, powiązane latami współpracy
Kto się spodziewał, że papieską zachętę do
pielęgnowania jedności biskupi polscy wezmą sobie do serca tak szybko i tak
dosłownie? Zaledwie przed miesiącem Franciszek apelował do nich na zakończenie
wizyty ad limina: „Nikt i nic niech nie wprowadza podziałów między wami,
drodzy bracia!”. A tydzień temu w wyborach przewodniczącego i
wiceprzewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski zgromadzenie plenarne
biskupów powierzyło te funkcje dwom arcybiskupom, którzy jeszcze półtora roku
temu zgodnie pracowali w tej samej archidiecezji poznańskiej. Abp Stanisław
Gądecki i abp Marek Jędraszewski są równolatkami (1949), w tym samym roku 1973
przyjęli święcenia kapłańskie: ks. Jędraszewski w Poznaniu, zaś ks. Gądecki w
Gnieźnie. W tym samym czasie kończyli studia specjalistyczne w Rzymie. Potem
mieli okazję przez 20 lat wypróbować wzajemną współpracę, kiedy abp Gądecki
jako były biskup pomocniczy w Gnieźnie objął archidiecezję poznańską w trudnych
okolicznościach, po zamieszaniu wokół abp. Paetza.
Wybory dokonane w minionym tygodniu wiele
mówią o naszym Episkopacie. Dodajmy, że wiele dobrego. Pokazały bowiem, kto po
upływie dwóch kadencji abp. Józefa Michalika jest w tym gremium najbardziej dla
niego reprezentatywny i cieszy się największym zaufaniem. Twarzą Kościoła w
Polsce są dzisiaj arcybiskupi Gądecki i Jędraszewski. A fakt, że inni biskupi
nie mieli oporów, aby na czele Episkopatu postawić dwóch ludzi związanych z
Wielkopolską, pokazuje, że w imię wyższych racji nasi hierarchowie potrafią się
wznieść ponad myślenie w kategoriach parytetów i własnych ambicji. Wybór
przewodniczącego i jego zastępcy z tego samego środowiska kościelnego jest
chyba znakiem czasu. – Może biskupi uznali, że to, co się zaczęło przed 1050
laty od Wielkopolski, wcale nie wyszło nam na złe i przed obchodami jubileuszu
chrztu Polski postanowili do tego nawiązać? – żartował poproszony przeze mnie o
komentarz abp Marek Jędraszewski. Niewątpliwie Kościołowi w Polsce przyda się
trochę wielkopolskiej solidności, systematyczności i konsekwencji. Ale zapewne
bardziej niż pochodzenie kandydatów na ich wybór miały wpływ ich osobiste
predyspozycje.
Arcybiskup Gądecki dał się wcześniej poznać
nie tylko jako sprawny administrator archidiecezji poznańskiej, lecz także jako
zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski przez dwie kadencje. Z
godnością i taktem był „drugim” w Episkopacie, kiedy jednak zabierał głos,
widać było, że ma coś do powiedzenia. Jak choćby podczas Mszy Świętej w
archikatedrze warszawskiej w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej 10
kwietnia 2011 roku. Zebrał za to podziękowania od wiernych i baty od
upartyjnionych mediów. Jest człowiekiem modlitwy i dialogu. Znany z inicjatywy
Dnia Judaizmu w Kościele katolickim w Polsce i z trzeźwej postawy w tym
dialogu. W Episkopacie był odpowiedzialny za przygotowanie programów
duszpasterskich na kolejne lata. Nie jest zakładnikiem żadnej partii
politycznej ani żadnej frakcji w Kościele, chociaż bliżej mu do Radia Maryja niż
do „Tygodnika Powszechnego”. A naszemu tygodnikowi udzielił wywiadu po swoim
wyborze jako pierwszemu.
Jego zastępca abp Marek Jędraszewski jest
również dobrze znany i ceniony w Polsce i na Watykanie. Zanim jeszcze został
metropolitą łódzkim, jako jeden z dwóch biskupów pomocniczych został wybrany do
Rady Stałej KEP. Jest wybitnym teologiem i filozofem. Ostatnio papież
Franciszek mianował go członkiem Kongregacji Wychowania Katolickiego, której
szefuje inny Wielkopolanin kard. Zenon Grocholewski. Prowadzi jedyne takie w
Polsce „Dialogi w katedrze”. Franciszek, dowiedziawszy się o jego inicjatywach
duszpasterskich w Łodzi, dopytywał go, czy nie boi się tak stanąć wśród ludzi i
odpowiadać na bieżąco na ich pytania. Abp Jędraszewski jest także wielkim
patriotą. Jego kazania odbijają się szerokim echem w sercach i w mediach. On
też nie jest zakładnikiem żadnej partii politycznej ani frakcji w Kościele,
choć i jemu bliżej pewnie do toruńskiej rozgłośni niż do krakowskiego
„Tygodnika”. A najbliżej chyba do „Idziemy”, bo to on zdecydował o wprowadzeniu
naszego tygodnika do Łodzi.
Na czele episkopatu stanął więc mocny debel wielkich osobowości, wypróbowany przez lata współpracy. To pozwala w przyszłość Kościoła w Polsce patrzeć z nadzieją. Również z tą ludzką nadzieją.
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PS/niedziela201408-wartosci.html
ANNA CICHOBŁAZIŃSKA: — Obecne czasy stawiają nas przed pytaniami, z którymi sami nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Wydaje się, że potrzebna nam jest narodowa edukacja o współczesnych zagrożeniach cywilizacyjnych, podana językiem przystępnym, zrozumiałym dla wszystkich. Tkwimy w wygodnym letargu, a w tym czasie osoby sprawujące władzę w instytucjach o globalnym zasięgu decydują o naszym życiu, rodzinie, sposobie wychowania dzieci. I w pewnym momencie budzimy się przerażeni, że przecież prawa te są niezgodne z naszym systemem wartości...
ABP
MAREK JĘDRASZEWSKI: — Jest to sytuacja, na którą powinniśmy patrzeć tak,
jak nas uczył w swojej encyklice „Fides et ratio” Jan Paweł II — właśnie
poprzez dwa skrzydła naszego ducha: rozum i wiarę. Wiara wzbogacona o rozum
każe nam ciągle na nowo odważnie patrzeć na współczesność i jej wyzwania. Od
współczesności — także od trudności, jakie ona niesie — nie wolno uciekać.
Trzeba uznać, że jest taka, jaka jest: nieraz bardzo trudna, czasem
niezrozumiała. A z drugiej strony trzeba mieć na tyle wiedzy o chrześcijańskiej
wierze, żeby na tę współczesność spojrzeć jej oczyma. I to nie jest nic nowego.
O tym, że wiara domaga się rozumu, mówił już w XI wieku Anzelm z Canterbury.
Taki też w swoich dociekaniach filozoficznych i teologicznych był w XIII wieku
św. Tomasz z Akwinu. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że z punktu widzenia
dobra samej nauki nie wolno dogmatyzować jej twierdzeń, hipotez, a nawet
teorii. Nauka z samej definicji zmienia swoje paradygmaty. Na tym polega jej
rozwój, a równocześnie postęp cywilizacyjny, do którego się ona przyczynia.
Jeżeli natomiast dogmatyzuje się pewne twierdzenia naukowe i jeżeli, z drugiej
strony, niektórzy teologowie uznają pewne twierdzenia naukowe z dziedziny
przyrodoznawstwa lub humanistyki za ostateczne i niezmienne, zaczynają się
trudności także w dziedzinie samej wiary. Na tym m.in. polegał opór niektórych
środowisk teologicznych (choć nie wszystkich! — Galileusza, w czasie jego
słynnego procesu przed inkwizycją, bronili i popierali nawet niektórzy
kardynałowie kurialni) wobec nowej wizji świata związanej z heliocentryczną
teorią Kopernika. Z drugiej strony, jeśli dochodzi do konfliktu między nauką a
wiarą, to zawsze wcześniej czy później okaże się, że prawda jest po stronie
Pana Boga i Jego Objawienia. On bowiem jest Najwyższą Prawdą. Wracając do Pani
pytania: właśnie w duchu mocy samej prawdy, która wyrasta z syntezy wiary i
rozumu, trzeba dostrzegać różnego rodzaju zagrożenia tkwiące we współczesnej
kulturze, właściwie je oceniać i innych przed nimi ostrzegać. Na tym polega
funkcja prorocka Kościoła. Na pewno należy w takim duchu spojrzeć również na
ostatni List Episkopatu Polski na święto Świętej Rodziny, przestrzegający przed
niebezpieczeństwami związanymi z ideologią gender.
—
Wydawało się, że po strasznym XX wieku ludzkość odprawiła pokutę i wkroczyła na
drogę humanizmu. Tak się jednak nie stało. Zabijane są zdrowe dzieci w łonach
matek, aborcji eugenicznej poddawane są chore nienarodzone dzieci, eutanazji
ludzie chorzy i starzy... Niczego się nie nauczyliśmy?
Chyba
Pani zbyt optymistycznie patrzy na wiek XX, jeśli Pani uważa, że po
katastrofach dwóch totalitaryzmów i po tragedii II wojny światowej świat się
czegoś nauczył. A nawet jeśli się czegoś nauczył, to tylko częściowo, tylko na
jakiś czas, i to nie do końca. Nawet jeżeli doszło do procesu norymberskiego i
osądzenia zbrodni niemieckiego, hitlerowskiego nazizmu, to nie osądzono zbrodni
drugiego systemu totalitarnego: sowieckiego komunizmu. Do dzisiaj ten system
nie został uznany za zbrodniczy. Czyli tak pół na pół, zgodnie z logiką
zwycięskich aliantów. Przecież w imię tej polityki z obrad procesu
norymberskiego zdjęto sprawę Katynia. Taka była sytuacja polityczna i taka była
wola polityczna wielkich tego świata. Po II wojnie światowej próbowano stworzyć
ład oparty na humanizmie wyrażonym m.in. w Karcie Narodów Zjednoczonych (1945)
czy w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka (1948). Ale zabrakło tam czegoś, co
jest najbardziej fundamentalne — odwołania do Pana Boga. Zabrakło podstawy, co
sprawia, że jeśli będziemy myśleć tylko na poziomie pewnego humanizmu, to
możemy mieć pewność: prędzej czy później zostanie on zakwestionowany przez
jakąś inną doktrynę, która będzie pretendowała do miana humanizmu. I tak też
się stało. Niestety, rację miał Dostojewski, który powiedział, że jeśli Boga
nie ma, to wszystko wolno. To samo stwierdził Kołakowski w swojej słynnej
książce z połowy lat 80. Do tego trzeba dodać bolesne, ale prawdziwe
stwierdzenie: jeśli Boga nie ma, to rozum jest w stanie uzasadnić i
usprawiedliwić każdą zbrodnię. Tak było w czasach totalitarnych XX wieku, tak
jest również teraz.
—
Totalitaryzm się odrodził?
W
innej formie, ale tak, gdybyśmy oparli się na definicji Chantal Delsol, która
mówi, że totalitaryzm polega na tym, iż przyznaje on jednym ludziom prawo
skazywania na śmierć lub na wyeliminowanie z publicznego życia innych ludzi.
Totalitaryzm bolszewicki walczył z wrogami ludu z punktu widzenia własności:
wrogiem ludu był więc burżuj lub kułak; niemiecki totalitaryzm nazistowski dzielił
ludzi z punktu widzenia rasistowskiego: stąd antysemityzm i związany z nim
Holocaust oraz pełne pogardy spojrzenie na Słowian, przedstawianych jako rasa
niewolników. A dzisiaj pojawiło się nowe kryterium — biologiczne. Ci, którzy
mają władzę: sprawni, wydajni, piękni i młodzi, mogą, w imię ustanowionego
przez siebie prawa, decydować o tym, że można zabić dziecko w łonie matki, o
tym, że w imię tzw. konsensusu politycznego można zabijać nienarodzone dzieci z
zespołem Downa, że w imię tzw. dobrej śmierci, czyli eutanazji, można
eliminować starych i chorych. Nie chcą brać pod uwagę faktu, iż to, że żyją, że
są młodzi, sprawni i wydajni, to dzięki temu, że — wchodząc w logikę ich
myślenia — ich rodzice mieli kaprys, by mieć dziecko i nie zabić go. A ponadto
żyją w przekonaniu, że będą wiecznie młodzi, że nie dotknie ich wiek dojrzały,
a potem, gdy będą jeszcze żyli — postępujące starzenie się.
— A
przecież działania przeciw życiu, przeciw godności człowieka trwają już od lat.
Rządy legalizują aborcję, eutanazję, nadają prawa związkom homoseksualnym, w
tym — do adopcji przez te pary dzieci. A tak naprawdę dopiero ubiegłoroczna
medialna akcja genderowa spowodowała w Polsce ogólnonarodową dyskusję o
zagrożeniach cywilizacyjnych...
To
niewątpliwie dość późna dyskusja, bo przecież walec podważania godności
człowieka, powołanego na obraz i podobieństwo Boga do życia i do przekazywania
życia, trwa już od tzw. rewolucji '68. Ale — mówię tu o Polsce i krajach tej
części Europy — nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę ze skali tych zjawisk. Dla
nas tamten rok wiąże się przede wszystkim z tzw. wydarzeniami marcowymi, z
ingerencją wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji i ze zduszeniem Praskiej
Wiosny. Dla nas były to problemy utrzymania się Gomułki przy władzy poprzez to,
że stał się sojusznikiem Breżniewa w walce przeciwko odnowie w czechosłowackiej
partii komunistycznej, która chciała mieć bardziej ludzkie oblicze — bo tak
należy patrzeć na Praską Wiosnę Aleksandra Dubèeka. Natomiast rok '68 na całym
Zachodzie, od Francji, Niemiec i Włoch po Stany Zjednoczone i Japonię, to
strajki studenckie obejmujące cały intelektualny świat, to Woodstock, to te
same hasła: „Zabrania się zabraniać”, „Żadnego Boga czy mistrza, bogiem jestem
ja”, to odrzucenie wszelkich norm moralnych związanych z życiem seksualnym i
tajemnicą przekazywania życia. To ideologia, która tworzyła się od początku lat
60. i o której jeszcze do niedawna niewiele wiedzieliśmy. Myślę, że nawet
partie chadeckie w Europie Zachodniej nie zdawały sobie z tego sprawy. Były
pewne siebie, bo miały władzę polityczną: we Włoszech czy w Niemczech
Zachodnich, tymczasem na uniwersytetach — zgodnie z teorią komunisty Gramsciego
o lewicowej rewolucji dokonującej się poprzez kulturę — rozprzestrzeniał się
potężny, bardzo wpływowy ruch związany z hasłami, które głosili przedstawiciele
tzw. szkoły frankfurckiej, zwłaszcza Herbert Marcuse ze swoją książką „Eros i
cywilizacja”. Ich poglądy rozsadzały od wewnątrz ówczesne społeczeństwa
zachodnie, które żyły w oparciu o powszechnie przyjmowane zasady moralności,
wynikające z przykazań Dekalogu od czwartego do dziesiątego. Jak wiadomo, trzy
pierwsze przykazania zostały zakwestionowane już wcześniej, w czasach
Oświecenia, zwłaszcza podczas rewolucji francuskiej 1789 r.
—
Czy to właśnie na uniwersytetach wykuwała się nowa, niebezpieczna ideologia?
Tak.
W tych nowych ideologiach pojawiały się hasła, że trzeba się wyzwolić z
wszelkich ograniczeń i że probierzem tego wyzwolenia jest to, na ile ludzie
potrafią wyzwolić się z norm obyczajowych związanych z seksualnością. Była to
swoista zbitka idei wchodzących w skład marksizmu i freudyzmu. W tym samym
czasie, w 1968 r., na zakończenie Roku Wiary, Paweł VI ogłosił słynne „Credo”,
w którym znajduje się obszerny passus mówiący o tym, że wiara polega także na
wiernym trwaniu przy nauczaniu Kościoła. Miesiąc później, w lipcu 1968 r.,
Ojciec Święty opublikował słynną encyklikę „Humanae vitae”, podejmującą
zagadnienia moralne związane z życiem małżeńskim i prokreacją. Paweł VI
odrzucił w niej dopuszczalność antykoncepcji, w tym — stosowanie słynnej
wówczas pigułki antykoncepcyjnej. Encyklika spotkała się z ogromnym atakiem ze
strony wszystkich „postępowych sił świata”. Co więcej, nie wszystkie episkopaty
poparły jednoznacznie Ojca Świętego. Pod tym względem jednoznaczność zachował
Episkopat Polski. Decyzja Pawła VI o publikacji „Humanae vitae” zrodziła się
m.in. dzięki pracom kard. Karola Wojtyły. W 1968 r. rozpoczął się w świecie
cywilizacji zachodniej proces przenikania do życia publicznego elementów seksualnych.
Oczywiście, w imię wolności i wyzwolenia człowieka. Ten proces trwa, pokonując
coraz to nowe bariery intymności związanej z godnością osoby ludzkiej. Doszło
do tego, że współczesny człowiek już od dziecka jest nieustannie atakowany
przez niczym nieograniczony seksualizm. Niewątpliwie wszystko to wchodzi w
zakres tego, co w napisanej w 1987 r. encyklice „Sollicitudo rei socialis” Jan
Paweł II określił mianem „struktur zła”. Z tymi strukturami trzeba zdecydowanie
walczyć w imię ludzkiej solidarności. Do tego wzywał Papież. Potem nadszedł rok
1989. Padł mur berliński. Wydawało się, że nadeszła wreszcie wiosna dla
Kościoła żyjącego w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczywiście, Kościół
katolicki istniejący w krajach dawnego bloku komunistycznego wyszedł z bardzo
trudnej sytuacji, w przypadku Kościoła w ówczesnej Czechosłowacji z sytuacji
wręcz tragicznej. Uwolnienie od dominacji ze strony Związku Radzieckiego nie
było jednak kresem niedoli i nieszczęść. Na początku lat 90., wraz z wejściem w
gospodarkę opartą o prawa wolnego rynku, kraje te dotknął bowiem bardzo bolesny
kryzys ekonomiczny. W Polsce był on konsekwencją planu Balcerowicza.
— W
tej sytuacji elementy związane z życiem i jego przekazywaniem schodziły na
drugi plan...
Pamiętam
dyskusje, które pojawiły się w Sejmie na początku lat 90. w związku z
postulatami wielu posłów inspirujących się nauką Kościoła, aby zmienić ustawę
aborcyjną z czasów Gomułki. Pamiętam także wypowiedzi ich przeciwników, którzy
postulowali, by „skończyć z ideologią” i z wszelkimi „problemami pozornymi” czy
też „problemami zastępczymi”, a zająć się „realnymi problemami Polaków”. Tak
jakby życie dzieci nienarodzonych było problemem pozornym, a nie problemem jak
najbardziej realnym i poważnym, od którego należało zaczynać odbudowę Polski po
półwiecznej dewastacji nie tylko gospodarczej, ale przede wszystkim moralnej,
będącej tragicznym owocem panowania u nas komunizmu! Nota bene, dzisiejsza
zapaść demograficzna Polski wynika m.in. z tego, że do dnia dzisiejszego nie
powstała realna polityka prorodzinna ze strony państwa. Ciągle traktuje się ją,
mniej lub bardziej wyraźnie, jako „problem zastępczy”. Ale wracając do naszej
głównej myśli: po wielu dyskusjach doprowadzono do pewnego rozwiązania
kompromisowego, w wyniku którego doszło do powstania obowiązującej do dziś
Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach
dopuszczalności przerywania ciąży. Kompromis ten wyraźnie widać już w samych
sformułowaniach tytułu tej ustawy: jest w nim mowa o płodzie ludzkim, a nie o
nienarodzonym jeszcze dziecku; zostały ponadto sformułowane pewne warunki
umożliwiające aborcję, czyli, w rzeczywistości, warunki dopuszczające do
zabójstwa dziecka w majestacie demokratycznie stanowionego prawa. W tym
kontekście trzeba dopowiedzieć jedno bardzo ważne, moim zdaniem, stwierdzenie:
jest to kompromis na poziomie polityki. Ale polityka nie jest czymś, co jest
constans, co jest raz na zawsze stałe. Jest ona rzeczywistością płynną, tak jak
zmienne jest życie społeczne. Z tego wynika, że jeśli coś w danym okresie
zostało osiągnięte jako skutek pewnego kompromisu, w przyszłości, gdy nowa
sytuacja będzie temu sprzyjała, może, a nawet powinno, być poprawione. Z raz
osiągniętego kompromisu nie wolno czynić dogmatu — a to ostatnio miało miejsce
w przypadku prowadzonych w Sejmie dyskusji związanych z próbami poprawy
istniejącej ustawy dopuszczającej aborcję. To w odniesieniu do wierzących — i
nie tylko — parlamentarzystów. Z drugiej natomiast strony, jeśli Ojciec Święty
Jan Paweł II w numerze 73. ogłoszonej w 1995 r. encykliki „Evangelium vitae”
mówi, że w niektórych trudnych sytuacjach parlamentarzysta, jednoznacznie
broniący prawa do życia dla dzieci nienarodzonych, może iść niekiedy na
kompromis, „udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest
ograniczenie szkodliwości ustawy dopuszczającej aborcję i zmierzających w ten
sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i
moralności publicznej”, to nie odnosi się to do nauczania Kościoła i do
jednoznacznych zasad, których Kościół musi bronić. Gdy chodzi o obronę życia,
nie ma miejsca na kompromisy — tak jak bezkompromisowe jest piąte przykazanie:
„Nie zabijaj!”. Podobnie jest także, gdy chodzi o ochronę dzieci przed
deprawacją seksualną już na poziomie przedszkoli, którą obecnie usiłuje się
wprowadzać poprzez różne programy unijne i za którą stoją pewne struktury
państwowe. Przykazanie szóste jest przykazaniem Boskim, które Kościół musi
głosić i którego musi też zdecydowanie bronić w całej jego jednoznaczności. Tak
właśnie nauczał nas Jan Paweł II, m.in. w opublikowanej w 1981 r. adhortacji
„Familiaris consortio”: „Jako Nauczyciel [Kościół] nieustannie głosi normę
moralną, która winna kierować odpowiedzialnym przekazywaniem życia. Nie jest
bynajmniej autorem tej normy ani jej sędzią. Kościół, posłuszny prawdzie, którą
jest Chrystus i którego obraz odbija się w naturze i godności osoby ludzkiej,
tłumaczy normę moralną i przedkłada ją wszystkim ludziom dobrej woli, nie
ukrywając, że wymaga ona radykalizmu i doskonałości” (nr 33). To samo Papież
powtórzył później, w 1993 r., w encyklice „Veritatis splendor”, w numerze 95.
—
Rok 2013 był czasem pewnego rozbudzenia, zainteresowania problematyką gender w
mediach, zwłaszcza katolickich...
Przeglądałem
prasę katolicką ostatnich miesięcy. Ukazało się w niej wiele artykułów na ten
temat. Dzięki temu do społeczeństwa zaczęła powoli docierać świadomość zagrożeń
związanych z tą ideologią. Rodzice zaczęli bardziej interesować się tym, czego
uczy się ich dzieci lub z czym dzieci, zwłaszcza w przedszkolach, się
spotykają. Stąd List Episkopatu Polski na święto Świętej Rodziny. Ja sam w
liście do archidiecezjan z okazji świąt Bożego Narodzenia — w imię solidarności
z małym Jezusem, Bożym Dzieckiem, które się narodziło — pisałem o miłości do dzieci,
o konieczności czujności i ochrony przed zagrożeniem deprawacją niewinnych i
najmłodszych. Kilka dni później otrzymałem bardzo obszerny list od pewnych
rodziców, opisujący sytuację w jednej z łódzkich szkół, w której doszło do
takiej deprawacji. Ich jedenastoletnia córka przyszła do domu ze szkoły
wzburzona i zagubiona po tym, jak na lekcji prowadzonej przez bibliotekarkę
dowiedziała się o problemach życia małżeńskiego przedstawianych na przykładach
prawdziwie patologicznych — homoseksualistów. Ojciec udał się w tej sprawie
najpierw do proboszcza, a następnie, za jego radą, do dyrekcji szkoły. Odbyło
się spotkanie z panią dyrektor, wicedyrektorkami i panią, która prowadziła tę
lekcję. Okazało się, że w tym zdarzeniu nie dostrzeżono niczego złego. „No cóż,
mleko się rozlało...” — powiedziała bezdusznie pani dyrektor. W tej sytuacji
ona nie ma już nic więcej do roboty, a ponadto pani bibliotekarka ma
uprawnienia do prowadzenia tego typu zajęć. To przerażające! Okazuje się, jak
ważne są postawy rodziców. Jak bardzo muszą być czujni i bronić swoich dzieci —
także na terenie szkoły. Nikomu z nas nie wolno milczeć. Trzeba być znakiem
sprzeciwu. Trzeba mobilizować całą opinię publiczną.
—
Tylko czy starczy nam sił na protesty, jeżeli będą się one odbijać od ściany
niezrozumienia...
W drugiej połowie 2013 r. w najbardziej opiniotwórczych pismach katolickich pisało się na ten temat bardzo wiele. Bogu dzięki. Był też atak medialny ze strony genderystów — z ich punktu widzenia zapewne zrozumiały. Ale rzeczywiście — może być tak, że temat się w mediach skończy. Bo trudno ciągle do tej samej sprawy wracać, a tymczasem genderyści będą dalej swój walec pchać naprzód i realizować w polskich szkołach i przedszkolach programy unijne i nie tylko unijne. Dodajmy: są to programy, które stoją w ewidentnej sprzeczności z ciągle obowiązującą Ustawą o systemie oświaty z 1991 r., gdzie w preambule wyraźnie się stwierdza, że w „nauczaniu i wychowaniu — respektując chrześcijański system wartości — za podstawę przyjmuje [się] uniwersalne zasady etyki”. Czy ideologia gender jest zgodna z chrześcijańskim systemem wartości? Pytanie czysto retoryczne. To, co się dzieje pod tym względem w wielu ośrodkach oświatowych, jest po prostu sprzeczne z prawem. Rodzi się więc kolejne pytanie retoryczne: gdzie tu jest państwo prawa? Wobec takiej sytuacji nigdy nie dość wysiłków w ukazywaniu całej prawdy o gender. A z drugiej strony ważne jest to, aby rodzice obudzili się w trosce o własne dzieci i protestowali przeciwko temu, co jest ewidentnie złe i co dzieje się także w szkole. Dzieci nie są własnością państwa, dyrekcji szkoły ani instruktorów i propagatorów genderyzmu. Odpowiedzialność za ich wychowanie jest przede wszystkim świętym obowiązkiem rodziców, którym Kościół poprzez swoją pracę duszpasterską pragnie pomóc.
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PR/gn201705_helena_kmiec.html
Pracowała
jako stewardesa. A z przyjaciółką wymieniały się takimi myślami: 'Mówiłyśmy o
życiu i o śmierci. Zgodnie stwierdziłyśmy, że najpiękniejsza śmierć to śmierć w
służbie Panu Bogu'. Pan Bóg pozwolił jej tak umrzeć
Piękne oblicze Kościoła krakowskiego pokazał
także ingres abp. Marka Jędraszewskiego do katedry wawelskiej. Zupełnie inne od
wspomnianego wyżej, ale równie niezwykłe. Też aż trudno uwierzyć, że są takie
miejsca, jak wawelska katedra, gdzie od kilkuset lat kolejni biskupi przejmują
odpowiedzialność za diecezję, za zbawienie dusz wiernych. W swojej homilii abp
Jędraszewski zacytował słowa Karola Wojtyły, który w czasie swojego ingresu w
1964 roku powiedział m.in.: „Zdajemy sobie wszyscy dobrze sprawę, że wejść do
tej katedry nie można bez wzruszenia. Więcej powiem: nie można do niej wejść
bez drżenia wewnętrznego, bez lęku, bo zawiera się w niej – jak w mało której
katedrze świata – ogromna wielkość, którą przemawia do nas cała nasza historia,
cała nasza przeszłość”. Jeżeli już młoda Polka musiała zginąć w dalekiej
Boliwii, to chyba dobrze, że stało się to w czasie poprzedzającym ingres. W ten
sposób wielka historia w bardzo namacalny sposób połączyła się z
teraźniejszością.
I na koniec jeszcze jedna wypowiedź
przyjaciółki zamordowanej Polki: „Helena wiedziała, że Boliwia to miejsce bardziej
niebezpieczne niż Afryka. Tym bardziej chciała tam pojechać”. Jak więc widać,
nie brakowało jej odwagi. Przywołuję te słowa w związku z wywiadem, jakiego
„Gościowi Niedzielnemu” udzielił prezydent RP Andrzej Duda (ss. 22–25).
Prezydent po raz kolejny zadeklarował swoje poparcie dla ochrony życia dzieci
nienarodzonych i konieczności zmiany ustawy o in vitro. To niezwykle cenne.
Wydaje się jednak, jakby rządzącym brakowało odwagi, by zabrać się za sprawy
najważniejsze.
Jest
to słowo wstępne redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego" ks. Marka
Gancarczyka do nr 5/2017