PEŁNIA MODLITWY
                       (cz. 2 - fragmenty książki Ojca Jacka Woronieckiego OP)





.......

SZTUKA MODLITWY

Liturgia  jako szkoła modlitwy

"Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tam ja jestem w pośrodku nich." Mt 18, 20

Wszystkie nasze dotychczasowe rozważania odnosiły się do nauki o modlitwie i miały na celu dać poznać, czym ona jest, w jak rozmaitych formach się przejawia i z jakich źródeł powstaje. Następne cztery rozdziały pragnęlibyśmy poświęcić sztuce modlitwy, czyli praktycznej umiejętności modlenia się, i pokazać, jak dusza winna się zaprawiać do tego obcowania z Bogiem bez przeszkody (1 Kor 7, 35). Wypadnie nam przeto powtórzyć niejedno z tego, cośmy już w poprzednich rozdziałach powiedzieli, ale już z innego punktu widzenia, a mianowicie, aby pokazać jak tamte dane, bardziej teoretyczne. wprowadzać w czyn.
Rozważana jako umiejętność praktyczna, czyli sztuka, modlitwa ma dwa podstawowe przejawy, którymi są liturgia i modlitwa myślna. Pierwsza jest bardziej zewnętrzna, dzięki czemu może być odprawiana społecznie, druga — bardziej wewnętrzna, odbywa się w skrytości duszy. Obie one są składowymi czynnikami pobożności chrześcijańskiej i choć ten lub ów może przedkładać jedną nad drugą, to wykluczać żadnej nie wolno.
Niewłaściwe jest nawet przeciwstawianie ich sobie tak, jakby były czymś od siebie niezależnym. Dzieje się wprost przeciwnie; modlitwa myślna jest duszą ożywczą liturgii, zaś ta ostatnia jest dla modlitwy myślnej najlepszą szkołą.

W samej rzeczy w życiu Kościoła liturgia jest tą nigdy nie milknącą jego modlitwą, która między innymi za zadanie ma stale zaprawiać wiernych do osobistej modlitwy. Kościół, jak dobra matka, bierze niejako swe dzieci za rękę, wprowadza do świątyni i tam głośno modli się z nimi, podsuwając im najwłaściwsze słowa i myśli i przez nie wzbudzając odnośne afekty woli i uczucia serca. Ta wychowawcza rola liturgii kościelnej jest ogromnej doniosłości, tak że można śmiało powiedzieć, iż kto tą szkołą wzgardzi, ten nigdy i w modlitwie myślnej nie dojdzie do trwałych wyników.

Wyższość wychowawcza społecznej modlitwy liturgicznej nad wewnętrzną, bardziej indywidualną, polega przede wszystkim na tym, że ogarnia całego człowieka, nie tylko władze jego duchowe, ale i zmysłowe, i to zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, wzrok, słuch i nawet powonienie. W ten sposób powstają już od dzieciństwa przez skojarzenie pewne kompleksy psychiczne, na które składają się z jednej strony przeniknięte łaską sprawności
władz duchowych, a z drugiej sprawności i nawyki władz zmysłowych pamięci, wyobraźni, wzroku, słuchu, nawet i odruchy samych członków ciała. Jako przykład przytoczmy tylko ogromną doniosłość śpiewu kościelnego, który tak silnie łączy w ramach czynników zmysłowych aspiracje duchowe z tekstami liturgicznymi modlitw kościelnych. Powstałe w ten sposób kompleksy psychiczne stwarzają w duszy pewien oddźwięk, który później przez całe życie się odzywa, skoro jedna choćby struna duszy zostanie poruszona.

Dodajmy następnie jeszcze jeden wzgląd, dla którego społeczną modlitwę liturgiczną tak bardzo winniśmy sobie cenić, a to mianowicie wzgląd na szczególną obietnicę wysłuchania, jaką nam zostawił Zbawiciel. Zaprawdę powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś proszą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam ja jestem pośród nich (Mt 18, 19n).

Widzimy z tych słów, jak drogie są Jezusowi nasze modlitwy, gdy zjednoczeni duchem, społecznie je do Niego zanosimy. I nic w tym dziwnego. Bóg dał nam naturę społeczną i żąda przeto, abyśmy nie tylko pojedynczo, ale też i społecznie Mu służyli, abyśmy się zbierali w świątyniach ku Jego czci stawianych i tam wspólną modlitwą Go chwalili. Takiej modlitwy społecznej zapewnił On szczególną moc przed tronem Bożym, co winno być dla nas wielką zachętą do gorliwego brania w niej udziału.

Wreszcie zwróćmy uwagę jeszcze na jedno. Oto modlitwa liturgiczna czerpie swą treść nie skądinąd, jak z natchnionych kart Pisma Świętego. Nawet te teksty liturgiczne, które nie są wprost wyjęte z którejś z ksiąg Starego lub Nowego Testamentu, nie są niczym innym, jak wyrazem nauki tam zawartej. W ten sposób przez liturgię wierni wciąż się stykają z Pismem Świętym i z niego czerpią natchnienie dla swej modlitwy i dla swego osobistego życia duchowego. (...)

Nie jedne wszakże tylko teksty Pisma Świętego stanowią o wartości liturgii czy to mszalnej, czy brewiarzowej, czy sakramentalnej. Składają się na nią i modlitwy, które Kościół powoli zgromadził w swym skarbcu w ciągu wieków i które są najpiękniejszym wyrazem tego wszystkiego, co pragnie ustami wiernych wypowiedzieć Bogu. Czy można sobie wyobrazić piękniejszy hymn chwały i dziękczynienia niż "Chwała na wysokości Bogu", który tak często odmawiamy we mszy świętej. Albo prefacje, które tak głęboko a jednocześnie zwięźle streszczają w formie modlitwy podstawowe prawdy naszej wiary. (...) .

Warto pamiętać o roli śpiewu w liturgii, gdyż pod tym względem istnieje u nas jeszcze wiele uprzedzeń i nieporozumień. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że modlitwa społeczna jest najlepszą szkołą modlitwy prywatnej. Na to jednak, aby tę swoją akcję wychowawczą spełniała, winna być nie byle jak, ale bardzo starannie i umiejętnie wykonywana, z głębokim przejęciem się myślą Kościoła, zarówno co do treści, jak i co do sposobu wykonania.

Weźmy pod uwagę jeden tylko składnik wychowania religijnego, jakim jest odwaga wyrażania swych przekonań religijnych i gotowość publicznego ich wyznawania. Ilu to ludzi ulega jeszcze pod tym względem fałszywemu wstydowi, gdy trzeba dać przed innymi dowód swej pobożności, choćby np. zrobić znak krzyża świętego przed lub po posiłku. Przywykli tylko do modlitwy prywatnej, czują się skrępowani wobec publicznych przejawów czci Bożej i gdy idą na nabożeństwo do kościoła, wolą się gdzieś schować w jakimś kąciku, gdzie by ich nikt nie widział. Jakże inaczej rozwijałoby się ich życie religijne, gdyby od młodości byli zaprawieni do czynnego udziału w społecznym kulcie publicznym Kościoła, gdyby mieli zwyczaj co niedzielę i święto być na mszy świętej i głośno razem z innymi modlić się i śpiewać. "Chwała na wysokości Bogu" by ich zaprawiło do jawnego oddawania czci Bogu, "Wierzę w jednego Boga" do odważnego wyznawania swej wiary. Nie cofnęliby się przed nim w chwilach próby i nie naraziliby się na to, aby i ich wyparł się kiedyś Chrystus przed Ojcem, który jest w niebiesiech, za to, że oni wstydzili się wyznawać Go jawnie przed ludźmi (por. Mt 10, 32n).

Doskonale to wyraził jeden z liturgistów współczesnych, iż liturgia nadaje postawie duchowej wiernych cechę szczerości. Pomaga ona przemóc wstyd czy nieśmiałość i daje sprawność wraz z różnymi nawykami do wypełnienia tej tak wzniosłej czynności naszego życia duchowego, jaką jest modlitwa. Dzięki niej dusza samorzutnie wznosi się modlitwą do Boga i ma Mu coś do powiedzenia, bo wciąż dźwięczą w niej słowa zasłyszane w czasie nabożeństw kościelnych. (...)

To jest niewątpliwie najlepsza szkoła modlitwy i nic nie nauczy nas lepiej sztuki modlenia się, jak taki stały współudział z Kościołem w jego życiu modlitewnym, szczególnie w tym momencie, gdy składa on Bogu niekrwawą ofiarę eucharystyczną,. Ona jest właściwym ośrodkiem publicznego kultu chrześcijańskiego i nią teraz osobno będziemy musieli się zająć.

Msza święta

"To czyńcie na moją pamiątkę." Łk 22, 19; 1 Kor 11, 24

Rozważania o wartości wychowawczej liturgii mszalnej, którym poświęciliśmy poprzedni rozdział, nie wyczerpały bynajmniej naszego tematu, a nawet dotknęły go raczej od strony zewnętrznej, od tego, co jest dodatkiem, przygotowaniem czy też oprawą, a nie od tego, co stanowi istotną i najgłębszą wartość mszy świętej. Tym jest bowiem jej charakter ofiary, odtwarzający bezustannie w sposób niekrwawy ofiarę, która została raz jeden dokonana w sposób krwawy na Golgocie. Liturgia jest niejako jej akompaniamentem czy też oprawą i źle byłoby, gdyby zwracała na siebie całą naszą uwagę i sprawiała, że pamięć na ofiarę Chrystusową schodziłaby na drugi plan. Przeciwnie. ona ma nas przygotować do tego, abyśmy się coraz lepiej i ściślej łączyli z Chrystusem, podczas gdy się za nas ofiaruje na ołtarzu.

Ten stosunek liturgii do Ofiary można by zobrazować stosunkiem monstrancji do Hostii. Dbamy o to, aby nasze monstrancje były najpiękniejsze, żeby miały wartość artystyczną; w miarę możności pragniemy, aby były wykute ze szlachetnego kruszcu i ozdobione drogocennymi kamieniami: Ale gdy zobaczymy wystawioną w najcenniejszej z nich Hostię eucharystyczną, w której kryje się sam Zbawiciel Świata, już nie na monstrancji skupia się nasza uwaga, choćby była krocie warta, ale na Tym, któremu służy ona za ozdobę, którego chce swym wyglądem uczcić i uświetnić. To samo jest i z liturgią mszalną, z tą różnicą, że te skarby myśli wyjęte z Pisma Świętego i tradycji Kościoła, które się na nią składają, nie tylko służą za oprawę dla ofiary eucharystycznej, ale swą treścią nas przygotowują do należytego w niej uczestniczenia.

Z tej strony rozważana doniosłość wychowawcza mszy świętej polega na tym, że wprowadza nas do udziału w samej ofierze Chrystusa Pana i uczy na niej opierać swą modlitwę. Ofiara krzyżowa Zbawiciela była najczystszą modlitwą i powtarza się ona w całej pełni swej doskonałości w każdej mszy świętej. Za każdym razem, gdy Chrystus przyzwany słowami kapłana, w Jego imieniu wymówionymi, zstępuje na ołtarz, nie pozostaje On tam
bierny, ale modli się i ofiarowuje Bogu Ojcu wśród otaczających Go wiernych, pragnąc, aby ich modły z Jego modłami się łączyły. Najważniejszym więc punktem wychowania eucharystycznego jest wprowadzić duszę w to wewnętrzne, ciche łączenie się z Chrystusem w ciągu kilku minut Jego ofiarnej modlitwy. Tu już teksty liturgiczne winny zamilknąć, a cała uwaga uczestników mszy świętej winna się skupić na akcji ofiarnej, która odbywa się na ołtarzu i z nią łączyć się w modlitwie.

Niekrwawa ofiara eucharystyczna, podobnie jak i krwawa na Golgocie, zawiera w sobie wszystkie składniki i wszystkie formy modlitwy w najdoskonalszej postaci. Podobnie jak wówczas na Wzgórzu Kalwaryjskim, tak i teraz na naszych ołtarzach Chrystus Pan swą ofiarą przynosi Bogu Ojcu największą chwałę, na jaką stać cały świat stworzony, a jednocześnie i największe dziękczynienie. Ten ostatni składnik Najświętszej Ofiary jest szczególnie uwydatniony w jej nazwie, eucharystia bowiem oznacza po grecku "dziękczynienie". Ale to nie wyczerpuje jeszcze całego jej bogactwa; ma ona bowiem jednocześnie największą moc przebłagania za grzechy świata i zadośćuczynienia za nie, bo dla odkupienia nas z grzechu została ustanowiona, a wreszcie i największą
zdolność wyproszenia światu potrzebnych mu łask. Sam Chrystus zstąpiwszy na mocy konsekracji na ołtarz, błaga za nas o odpuszczenie win i o nowe łaski i dary, a głos Jego potężniej brzmi przed Majestatem Bożym niż wszystkie nasze głosy połączone z anielskimi.

Oto jakie jest promieniowanie każdej ofiary eucharystycznej. (...)

Jaką postawę winni zajmować wierni w czasie ofiary eucharystycznej? Oto wraz z Chrystusem, który ofiaruje się Bogu Ojcu, i kapłanem, który to samo czyni w Jego imieniu, winni oni również składać Bogu Ojcu Chrystusa, jako własną swoją ofiarę. Winni oni we własnym imieniu powtarzać te słowa, które kapłan wymawia wnet po konsekracji: składamy Twojemu najwyższemu Majestatowi z otrzymanych od Ciebie darów ofiarę czystą, świętą i doskonałą, Chleb święty życia wiecznego i Kielich wiekuistego zbawienia.

W łączności z ofiarą eucharystyczną winniśmy też składać Bogu to wszystko, co byśmy pragnęli Mu ofiarować: nasze ofiary doczesne, nasze prace i ich wyniki, nasze bóle i cierpienia, nasze wyrzeczenia i zawody. Możemy być bowiem pewni tą samą pewnością, jaką nam daje wiara w nieskończoną wartość Eucharystii, że połączone z Najświętszą Ofiarą Chrystusa wszystkie nasze, choćby drobne ofiary, zostaną miłosiernie przez Boga przyjęte, że nie odwróci On od nich swego wzroku, skoro je zobaczy zroszone ofiarną Krwią Syna. Jak często stawiamy sobie pytanie, czy też nasze ofiary dojdą do tronu Bożego, czy godne są tego, aby je Bóg przyjął. Tyle w nich widzimy zanieczyszczeń, tyle zwrotów do siebie, które im zabierają większą część ich wartości, a nieraz może i całą. Otóż połączone z czystą, świętą i niepokalaną ofiarą Chrystusa i one nabiorą tej czystości, która je uczyni godnymi, aby zostały złożone Majestatowi Bożemu. Obmyte we krwi Baranka i przez Niego przedstawione Bogu Ojcu, nie będą one mogły Mu być niemiłe.

Oto jak świadomy udział w ofierze mszy świętej uczy nas modlić się nie tylko z kapłanem, który ją odprawia, ale i z samym Chrystusem, który się modli wśród swych wiernych w czasie ofiary eucharystycznej! Jeśli już w liturgii mszalnej silnie podkreśliliśmy jej doniosłość wychowawczą, to cóż dopiero powiedzieć o samej ofierze eucharystycznej, której ona jest oprawą. Te parę minut spędzone po Konsekracji z Chrystusem modlącym się z nami i za nas, to najlepsza szkoła modlitwy; której nic innego wiernym nie zastąpi. Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie uczymy się oddawać Bogu Ojcu Wszechmogącemu w jedności Ducha Świętego wszelką cześć i chwałę przez wszystkie wieki wieków.

Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego w układzie mszy świętej właśnie w tym miejscu znajduje się Modlitwa Pańska. Wszak jest ona modlitwą, której sam Zbawiciel nas nauczył i kazał odmawiać. Gdy więc teraz stanął On wśród nas do wspólnej modlitwy, cóż jest naturalniejszego, że w chwili skupienia się z Nim w ofiarnej modlitwie, jej słowa nasuwa nam Kościół na pamięć.

Modlitwa Pańska służy jednocześnie za wstęp do drugiego aktu ofiary eucharystycznej, jakim jest Komunia. Myśl teologiczna od dawna dostrzegała w Eucharystii podwójną wartość ofiary i sakramentu. Mógł był bowiem Chrystus ustanawiając Eucharystię, uczynić z niej tylko ofiarę, na wzór całopalnych ofiar Starego Testamentu i nie zaprosić nas do jej spożywania. Wolał On jednak w swej nieskończonej dobroci pójść dalej i, jak to miało miejsce
zarówno w Starym Zakonie, jak i wśród pogan, połączyć ofiarę z ucztą, w której On sam byłby naszym pokarmem. W tym celu wybrał te dwa pokarmy najbardziej rozpowszechnione wśród ludzi, chleb i wino, aby pod ich postaciami ukryty, dać się nam pożywać i przez to w szczególny sposób uświęcać nasze dusze. W ten sposób Eucharystia weszła w krąg czynności sakramentalnych, które, jak wiemy, mają tę własność, że będąc czynnościami zewnętrznymi, dokonywanymi w dziedzinie materialnej, cielesnej, nie tylko oznaczają jakąś przemianę w dziedzinie duchowej, ale ją istotnie sprawują. W tym kręgu Eucharystia zajmuje główne, centralne miejsce, bo nie tylko łaskę, ale samego Dawcę łaski zawiera i daje. Daje Go wprawdzie tylko ciału naszemu pod postaciami chleba i wina, ale jednocześnie wzmaga i łaskę uświęcającą w duszy, przez co jakby wzmacnia i utrwala zamieszkanie w niej Tego, który się pod tymi postaciami ukrywa. Przychodzi On jakoby na nowo do nas w każdej Komunii świętej, bo bierze niejako nas lepiej w posiadanie i doskonalej przeistacza na swoją modłę.

Pierwsza część tego, co liturgia nazywa akcją eucharystyczną, poświęcona jest ofierze; w drugiej przechodzimy od ofiary do uczty i część tę, która się ciągnie od Modlitwy Pańskiej aż do spożycia ofiary, nazywamy Komunią.

Również modlitwa biorących udział we mszy świętej winna, z chwilą gdy odmówią Modlitwę Pańską, zmieniać niejako kierunek i stawać się przygotowaniem na przyjęcie Boskiego Gościa. Dotąd myśl ich wznosiła się do tego Chrystusa ofiarującego się na ołtarzu, teraz wraca do wnętrza własnej duszy, w której On mieszka, aby przyjąwszy Go jako pokarm ciała, jeszcze silniejszymi więzami miłości połączyć się z Nim.

Jakże jasno wypływa z tego, że msza święta wymaga niejako Komunii wiernych, biorących w niej udział, że jest ona normalnym jej zakończeniem, rozwiązaniem akcji eucharystycznej. Bo naprawdę jakże wyglądałaby modlitwa chrześcijanina świadomego tego głębokiego znaczenia akcji eucharystycznej, który będąc w stanie łaski, nie chciałby przyjmować Komunii świętej? Cały wysiłek jego duszy winien iść w tej części mszy świętej w kierunku przygotowania się na przyjęcie Pana, a w chwili gdy ma to nastąpić, uchylałby się od wpuszczenia Go do swego wnętrza, zamykałby przed Nim drzwi.

Dziś w perspektywie historycznej coraz jaśniej nam staje wiekopomna zasługa Piusa X, który otrząsnął Kościół z nalotu jansenistycznych uprzedzeń i przywrócił praktykę częstej Komunii. Ile to uprzedzeń i nieporozumień, które się od wieków nagromadziło, trzeba było zwalczyć i wyjaśnić! Nie miejsce tutaj je przypomnieć, na jedno tylko zwróćmy uwagę, gdyż łączy się to z zajmującym nas zagadnieniem modlitwy w czasie mszy świętej.

Wiele osób, które uczestniczą we mszy świętej i spełniają wszelkie po temu warunki, nie przystępuje do Komunii świętej, podaje brak należytego usposobienia, jakiejś większej gorliwości czy skupienia, czy pragnienia przyjęcia Zbawiciela do swej duszy. Sądzą, że w tym stanie nie godzi się wprowadzać Go do swego wnętrza, że On spodziewa się tam takiego niemal entuzjastycznego przyjęcia, jak wtedy gdy przy okrzykach hosanna wjeżdżał do Jerozolimy; a gdy nas na to nie stać, lepiej usunąć się na bok.

Otóż tak rozumować, to nie rachować się z tym, czego sam Zbawiciel się po nas spodziewa i czego od nas chce, to myśleć więcej o sobie niż o Nim i Jego Świętej Woli. Dusza oświecona wiarą winna zawsze pamiętać, że w naszym stosunku do Zbawiciela, partnerem naszym nie jest jakieś abstrakcyjne pojęcie Boga, jakaś idea platońska, jakieś urojenie, ale osoba żywa, choć dla nas niewidzialna, przeniknięta niezmierzoną dla nas życzliwością, pałającą taką miłością do naszych dusz, że dla ich zbawienia wciąż gotowa powtarzać swą Ofiarę Krzyżową i stawać się ich pokarmem. Ten Chrystus nie z zimnego obowiązku to czyni, nie z musu, nie z ociąganiem się! Bynajmniej, dla Niego rozkoszą jest być z synami ludzkimi (Ps 8, 31) i tak jak wówczas w Wieczerniku wielkim pożądaniem pożądał pożywać tę paschę(por. Łk 22, 15) ze swymi apostołami, tak niemniej i dzisiaj wielkim pożądaniem pożąda pożywać ją z nami.

Czyż tedy wolno nam nie rachować się z Jego pożądaniem? I co ma przeważać w decyzji czy przystępować do Komunii świętej, czy też się wstrzymać: czy nasze usposobienie, upodobania i różne widzimisię, czy też Jego pragnienie połączenia się z nami? Kto tu pierwszy? I czy owo nie dość gorliwe usposobienie, jakie w sobie widzimy, poprawi się, gdy stronić będziemy od Tego, który jedynie może je zmienić? Czy wobec tego stronić od tego Pokarmu, to nie jest chcieć trwać w usposobieniu, nad którym sami ubolewamy i które nam jest niemiłe?
Jak w całym naszym stosunku do Boga, tak i w Komunii świętej nie swego zadowolenia należy szukać nade wszystko, ale chwały Bożej i spełnienia woli Chrystusowej względem naszych dusz, a ta we mszy świętej jest aż nader jasna. Na to kazał nam prosić o chleb nasz powszedni, na to ukrył się pod postaciami najbardziej codziennego naszego pokarmu, na to wreszcie nas zapewnił o tym wielkim pragnieniu swego Serca, aby pożywać wraz z nami ucztę eucharystyczną, abyśmy nie mogli mieć żadnej wątpliwości, iż przy końcu każdej eucharystycznej ofiary Chrystus Pan czeka niejako na to, aby wierni, którzy byli na niej obecni, przyjęli Go w tym świętym Pokarmie i aby mógł z tej okazji goręcej jeszcze niż dotąd przytulić ich dusze do swego Boskiego Serca.

Jasnym jest przeto, że modlitwie człowieka, który w czasie Komunii świętej nie ma zamiaru jej przyjąć, choć ma wszystkie po temu warunki, czegoś brak, że nie dochodzi do pełni swej doskonałości, bo albo nie mówi Jezusowi tego, czego On się spodziewa, albo — co gorsza — mówi słowem lub myślą, a nie wypełnia czynem. Jedno w naszym usposobieniu jest tu ważne, a mianowicie nastrój woli. Jeśli wola nasza jest całkowicie zdecydowana niczego Zbawicielowi nie odmówić, to choćby nie była zdolna opanować całkowicie roztargnień i usunąć oschłości z duszy, choćby się jej nie udało ani iskierki uczuć w sercu wykrzesać, śmiało może spieszyć na ucztę eucharystyczną i zapraszać Jezusa do swego wnętrza. Tego się On od niej spodziewa.

Przyjęta w intencji rozradowania Serca Zbawiciela, Komunia święta pomimo oschłości, która w duszy panuje, da jej nieraz więcej, niż wtedy gdy to czyni większą pociechą dla siebie, ale ze zbytnim może przywiązaniem do tej pociechy. Jeśliby w tym stanie była zawiniona oziębłość, to nic lepiej nie pomoże do opanowania jej i oczyszczenia z niej duszy, jak poważny wysiłek, aby wzbudzić w sobie skruchę i przeprosiwszy Zbawiciela, przyjąć Go w Komunii świętej do serca. (...)

Czyż potrzeba teraz jeszcze dowodzić, jaką doniosłość dla nauczenia się dobrej modlitwy posiada taki świadomy udział w najświętszej ofierze ołtarza? Choćby wierni tylko raz na tydzień, w niedzielę, mieli możność w niej uczestniczyć, każde takie przeżycie wraz z Chrystusem Jego ofiary nie może nie nawiązać między Nim a ich duszami tego stosunku poufałej przyjaźni, do którego On nas zaprasza. (...)

Podstawowa to prawda w nauce o Eucharystii, że niekrwawa ofiara, jakiej Chrystus dokonuje na ołtarzu, jest nieskończonej wartości, a do nieskończoności nic już dodać nie można. Jakże potężnie to wyraził św. Augustyn: Śmiem twierdzić, że Bóg, choć wszechmocny, więcej dać nam nie mógł, choć nieskończenie mądry, nie wiedział, co by mógł dać lepszego, choć przebogaty, nie mógł już dać nam nic więcej (Traktat 84 .do Ewangelii św. Jana).

Modlitwa myślna

"Ale ty, gdy się modlić będziesz, wnijdź do izdebki swojej a zawarłszy drzwi, módl się Ojcu twemu w skrytości, a Ojciec twój, który widzi w skrytości, odda tobie." Mt 6, 6

Rozważywszy doniosłość społecznej modlitwy Iiturgicznej i jej wartości wychowawcze, przejdziemy teraz do modlitwy bardziej indywidualnej, którą nazywamy też modlitwą wewnętrzną albo myślną, albo po prostu rozmyślaniem. I modlitwa liturgiczna, gdy jest dobrze uprawiana, jest wewnętrzna, ale odbywa się ona zawsze w pewnych warunkach zewnętrznych, od których jest ściśle uzależniona. Tego w modlitwie myślnej nie ma i dlatego nazywamy ją modlitwą wewnętrzną. Mniej szczęśliwa jest nasza polska nazwa "rozmyślanie'`, którą tłumaczymy łacińskie meditatio, może ona bowiem wywołać mniemanie, że cała modlitwa myślna sprowadza się do samego myślenia, czyli do samej tylko czynności rozumu. Niewątpliwie, że u początkujących ten czynnik myślenia zajmuje sporo miejsca, tak iż ich modlitwa wewnętrzna jest przede wszystkim rozmyślaniem, ale z postępem życia duchowego staje się nim ona coraz mniej, toteż coraz mniej na to miano zasługuje. Z terminem rozmyślania związane są znane uprzedzenia do wyższych form modlitwy myślnej, w których jest coraz mniej dyskursywnego rozważania, a coraz więcej afektów woli, a szczególniej coraz więcej miłości.
Po tym wyjaśnieniu nie będziemy się wahać, aby używać nadal nazwy rozmyślanie dla oznaczenia modlitwy myślnej początkujących; jest ona zbyt zadomowiona w naszym języku, aby można było ją usuwać, i dobrze wyjaśniona nie powinna dawać powodu do nieporozumień.

Modlitwa myślna jest promieniowaniem modlitwy liturgicznej. Kto się do tej ostatniej przywiąże i nauczy się z niej czerpać podniety do życia duchowego, ten nieraz poczuje potrzebę, aby pójść za wezwaniem Zbawiciela i wszedłszy do swej izdebki, a zawarłszy drzwi od niej, w skrytości rozważać sobie przed majestatem Boga Ojca wielkie prawdy zbawienia. Niejednemu, który nie ma możności wiele uczęszczać na nabożeństwa liturgiczne, będzie ona musiała je zastąpić i stać się podstawą życia duchowego. Dla wszystkich będzie najpotężniejszym środkiem do jego pogłębienia, ożywienia i podnoszenia na coraz wyższy poziom. Słowa Jeremiasza, iż spustoszeniem spustoszona jest wszystka ziemia, gdyż nie masz, kto by rozważał w sercu (12, 11), nigdy nie przestaną być prawdziwe. Biada społeczeństwu, w którym nie ma liczniejszego zastępu dusz, mających stały zwyczaj rozważać w swym sercu to, co Bóg nam objawił o sobie i o nas. Na drodze do doskonałości i do zbawienia jest to najpotężniejszy środek, toteż nic dziwnego, że św. Teresa obiecywała zbawienie każdemu, kto by co dzień poświęcał choć kwadrans modlitwie myślnej.


Otóż modlitwa myślna, podobnie jak każda czynność ludzka, ma swe prawa rozwoju i od ich poznania i umiejętnego zastosowania zależeć będzie, czy się ją lepiej czy gorzej odprawi, czy się w niej będzie postępować naprzód, czy też nie. Stąd istnieje tyle metod rozmyślania, szczególnie odkąd w XVI wieku św. Ignacy, św. Teresa i św. Franciszek Salezy wysunęli je na czoło życia duchowego i opracowali jego zasady. Różnice między nimi są jednak tylko drugorzędne, wszystkie bowiem opierają się na podstawowych danych naszej psychiki i z niej wysnuwają swe reguły, ucząc nas, jak mamy kolejno zaprzęgać poszczególne władze naszej duszy do systematycznego udziału w modlitwie. Już w rozdziale VII niniejszego studium, zajmując się analizą
psychicznych władz człowieka i ich udziałem w modlitwie, przygotowaliśmy te wiadomości, które nam teraz
posłużą do wprowadzenia osób początkujących na drodze życia duchowego do umiejętności odprawiania medytacji. Jest to naprawdę umiejętność praktyczna, czyli sztuka, i kto się systematycznie do niej przyłoży, wiele korzyści z tego odniesie.

Do modlitwy myślnej, tak zresztą jak do ustnej, trzeba się zawsze przygotować jako do ważnej czynności, której byle jak robić nie należy, w myśl słów Eklezjastyka: Przed modlitwą przygotuj duszę twoją, a nie bądź jako człowiek, który kusi Boga (Syr 18, 23). Osoby prowadzące bardzo regularny tryb życia, nieraz już wieczorem przygotowują sobie króciutko temat jutrzejszego rozmyślania rannego i z nim na myśli starają się zasnąć i obudzić. Dobrze jest choć krótko coś podobnego praktykować. Na drugi dzień, rozpoczynając rozmyślanie, wypadnie zawsze stanąć w obecności Bożej i odmówiwszy króciutko modlitwę, najlepiej "Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i westchnienie do Ducha Świętego, postawić sobie przed myślą temat zamierzonego rozmyślania. O ile się go już zawczasu przygotowało, to konieczny tu będzie wysiłek pamięci, aby go sobie dość szczegółowo uprzytomnić; w przeciwnym razie najlepiej będzie otworzyć książkę i przeczytać sobie w niej odpowiedni ustęp.

Jaka to ma być książka? Czy posługiwać się wprost Ewangelią lub listami św. Pawła, jak chcą niektórzy? Początkującym trudno to radzić; lepiej ich skierować do jakiegoś podręcznika do rozmyślań, których jest taki wielki wybór, bo w nim znajdą bardziej systematycznie opracowane to, co im jest dla rozmyślania potrzebne.

Jasnym jest, że główną osnową naszych rozmyślań winna być postać Zbawiciela, Jego życie i Jego nauka, jednym słowem ­ Ewangelia. Toteż najlepszym podręcznikiem do rozmyślań będzie ten, w którym w krótkich rozdziałach podane będą, jako strawa dla naszej modlitwy, poszczególne fragmenty Ewangelii, tak aby z czasem objąć jej całość. W ten sposób ten, kto regularnie uprawia rozmyślanie, będzie miał sposobność przejść dokładnie w formie modlitwy całe życie Zbawiciela i przeżuć je niejako w swym sercu. Ostrzec go jednak wypadnie przed podręcznikami, w których rozmyślania byłyby za długie i za wiele zajęłyby czasu, a tym bardziej przed takimi, które są zbyt spekulatywne i bardziej się nadają do czytania duchowego niż na podręcznik do rozmyślania. I czytanie duchowe ważną odgrywa w naszym życiu rolę, ale modlitwy myślnej nie zastąpi i w literaturze religijnej na każdą z tych potrzeb duszy mamy inne dzieła, dostosowane do odrębnego ich charakteru.
Po takim krótkim odczytaniu sobie jakiegoś ustępu treści ewangelicznej — przy kwadransowym rozmyślaniu nie powinno ono zająć więcej jak 3 minuty, przy półgodzinnym 5 minut — poleca się zwykle zwrócić się do wyobraźni i wywołać sobie w niej obraz np. danej sceny ewangelicznej, którą się ma rozważać. Osób o zbyt wybujałej wyobraźni zanadto do tego zachęcać nie należy, a nawet raczej polecać czuwanie nad wyobraźnią, aby nie przeistoczyła modlitwy w marzycielstwo. Przeciwnie, ci co mają wyobraźnię raczej ubogą, dobrze zrobią, szczególnie w początkach modlitwy myślnej, jeśli i ją na chwilę do współpracy zaprzęgną.

W ramach takiego żywego obrazu winien teraz rozum zastanowić się nad treścią tego, co ma stanowić przedmiot rozmyślania i rozważyć sobie, kto w danym opowiadaniu ewangelicznym występuje, kto tam naucza lub dobrodziejstwa wyświadcza, kto są ci, którzy Go otaczają i do których się On zwraca, co im mówi lub co dla nich czyni, jakie prawdy zawierają się w Jego nauce i jakie wymagania odnośnie do życia moralnego, jakie łaski i cuda na ich korzyść czyni. Wszystko to trzeba sobie dokładnie rozważyć, nie bawiąc się jednak w zbyt subtelne dociekania, które w szkole na lekcji Pisma Świętego byłyby zupełnie na miejscu, ale w modlitwie mijałyby się z celem i stawałyby się przeszkodą w spełnieniu jej zadania. Wszak jest nim zawsze nie wzmożenie wiedzy w rozumie, ale podniesienie wszystkich władz duszy na wyższy poziom i przeniknięcie ich pierwiastkami życia nadprzyrodzonego. Już w tej fazie modlitwy myślnej powinno występować to, co stanowi różnicę między spekulacją a kontemplacją lub — mówiąc po polsku ­ myśleniem a modleniem się, mianowicie udział woli. Nie zimnym rozumem teoretycznym mamy rozbierać przedmiot rozmyślania, ale rozumem praktycznym, w którym wola winna być wciąż czynna, lgnąc do tych prawd Bożych, lubując się nimi, wzdrygając się przeciw temu wszystkiemu, co im się sprzeciwia i pragnąc wysnuć z nich wszystko, co może sobie na dobro obrócić. Nieraz towarzyszyć jej w tym będą i uczucia, wzmagając radość i pragnienie lub też ból i trwogę duszy wobec rozważanych prawd, ale istotne one nie są i nieraz wypadnie bez nich się obejść lub nawet przeciw nim wytrwale rozmyślanie prowadzić, kontentując się o wiele bardziej wartościowymi, bo głębszymi i trwalszymi afektami woli.

Od rozważań przedmiotu rozmyślania wypadnie następnie przejść do wysnuwania z niego zastosowań do własnego życia i potrzeb własnej duszy. Przejście to będzie nieraz niespostrzeżone, bo już przy pierwszym zastanowieniu się nad daną prawdą staną jasno przed oczami duszy wszystkie jej następstwa dla niej, tak iż od samego początku będzie sobie zdawać sprawę z tego, do czego ją prowadzą i jakie zobowiązania dla niej pociągają.

Bardzo to ważny moment w rozmyślaniu, bo od niego zależą jego owoce dla duszy. Ponad działalność rozumu, rozważającego podane w rozmyślaniu prawdy, wysuwa się tu wola i ona teraz całkowicie kieruje jego dalszą działalnością, skłaniając go do tego, co ją w danym rozmyślaniu najsilniej pociągnęło. Często będą to konkretne postanowienia odnoszące się do własnego życia duchowego i mające na celu większe czuwanie nad sobą w zakresie jakiegoś przykazania, ćwiczenia się w jakiejś specjalnej cnocie lub zwalczanie tej lub owej złej skłonności czy wady, unikanie tej lub owej okazji do grzechu itp. Bardzo ważnym tu będzie, aby te postanowienia nie wynikały z ludzkich, przyrodzonych pobudek i nie rachowały na nasze ludzkie, przyrodzone siły, ale aby wznosząc się do wyższych nadprzyrodzonych pobudek, były jednocześnie korną prośbą o siły z góry, bez których nie zdołamy ich urzeczywistnić. Tylko ta ufność w pomoc Bożą pozwala nam bez zarozumiałości postanawiać walkę ze złem tam wszędzie, gdzie wiemy z doświadczenia, że siły nasze ludzkie nie starczą, a to w myśl słów św. Pawła: wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 13).

Jak więc w samym rozmyślaniu należy się wystrzegać zimnej spekulacji, tak tu, gdzie idzie o konkretne postanowienia, bardzo troszczyć się należy, aby nie były one czynione z tą jakąś zimną stoicką pewnością siebie, ale aby były korną modlitwą do Pana o światło, o siłę, o to wszystko, co nam będzie potrzebne, aby wytrwać w dobrym.

Nie należy też zbyt przesadzać doniosłości tego rodzaju konkretnych postanowień w rozmyślaniu i mniemać, że bez nich nie odpowiadałoby ono swemu celowi i pozostałoby bez owocu. Tak byłoby w istocie, gdyby rozmyślanie nie pociągnęło woli i nie wzbudziło w niej konkretnych afektów, gdyby się nie skończyło silnym akordem miłości. Pięknie to wyraziła św. Joanna Franciszka de Chantal, mówiąc, że na modlitwę należy wchodzić wiarą, trwać nadzieją, a wychodzić miłością. Otóż miłość przejawia się nie tylko w jednych, konkretnych postanowieniach, odnoszących się do naszego życia, ale ma o wiele szersze pole działania. Nieraz sam przedmiot rozmyślania będzie tego rodzaju, że żadnych konkretnych postanowień dla codziennego życia nie da się z niego wysnuć, a sztucznie się ich doszukiwać byłoby tylko pustą stratą czasu. Natomiast wzbudzi on w duszy niemniej konkretne afekty adoracji, dziękczynienia, skruchy i chęci zadośćuczynienia, które sprawią, że modlitwa bynajmniej nie minie się ze swym celem. Nieraz przyniesie ona więcej chwały Panu Bogu, a wtedy i dusza nic na tym nie straci, bo zjednoczy ją bardziej z Bogiem, co jest najistotniejszym celem każdej modlitwy. I w tej dziedzinie należy się wystrzegać utylitaryzmu, który się do niej zakrada i każe nam sądzić sprawy Boże tylko wedle bezpośrednich rezultatów, dostępnych dla naszego poznania, a nie dostrzegać dalszych, bardziej ukrytych, które tylko w świetle wiary dostrzec można.

W modlitwie myślnej, czyli rozmyślaniu, zawsze będzie dość miejsca na pracę nad sobą, która winna być cała oparta na codziennym rozmyślaniu i rachunku sumienia. Ale sprowadzać do niej całą modlitwę myślną i kazać rozmyślać zawsze tylko o swych wadach i grzechach, słowem o całej swojej nędzy, byłoby wielkim błędem. Takie ciągłe grzebanie w sobie nadałoby i modlitwie i całemu życiu duchowemu cechę smutku i przygnębienia, a przy tym utrwaliłoby w duszy niezdrowe zajmowanie się wyłącznie sobą. Trzeba więc koniecznie ćwiczyć się właśnie na modlitwie w wyrywaniu się z egoistycznego wpatrywania się w siebie, a natomiast w zapominaniu o sobie w Bogu. Podobnie i w życiu codziennym trzeba będzie ćwiczyć się w zapominaniu o sobie w bliźnich i dla bliźnich. Dusza na takim zapominaniu o sobie nic nie straci; przeciwnie, ono ją niepomiernie wzbogaci w myśl obietnicy Zbawiciela, iż kto by stracił życie swoje z mego powodu, zachowa je (Łk 9, 24). To samo miał On powtórzyć po wiekach św. Katarzynie ze Sieny: myśl o Mnie, a ja będę myślał o tobie.

Czynność przeto woli w modlitwie myślnej nie może się ograniczać do najbliższych utylitarnych celów, ale winna rozciągać się do całego zakresu zadań, jakie przed nią stoją, wśród których centralne miejsce zajmuje miłość Boga i chwała Boża. Nią to całe rozmyślanie winno być od początku przeniknięte, i w miarę jak się zbliża ku końcowi, winna ona wzrastać i znajdować w duszy konkretny wyraz. Czy to będą najdrobniejsze postanowienia dotyczące szarego życia codziennego, tej lub owej cnoty lub wady, czy też akty adoracji i oddawania się Bogu. Wszystkie one winny przybrać postać konkretnych aktów miłości i znaleźć swój wyraz w jakiejś krótkiej modlitwie strzelistej. One mają być tym końcowym akordem, bez którego medytacja byłaby czymś niedokończonym, jakby przerwaną rozmową, w której najważniejsze zostało nie dopowiedziane. Gdy więc czas przeznaczony na rozmyślanie ma się ku końcowi, należy około takiego akordu pełnego miłości skupić swą uwagę, wyrazić go Bogu w tej lub innej formie, po czym podziękowawszy Mu jeszcze krótko za łaskę odbycia dobrej modlitwy i przeprosiwszy za wszystko, co w niej było zawinionego, zrobić znak krzyża świętego i przejść do innych zajęć.

Dobrze jest jeszcze uświadomić sobie, co i w jakim stopniu może być w tego rodzaju modlitwie zawinione z naszej strony. Idzie tu szczególnie o roztargnienia. Są one tym bardziej szkodliwe, że mało kto zdaje sobie sprawę, skąd roztargnienia pochodzą i przez to wielu wyobraża sobie, że odbierają modlitwie całą jej wartość. Roztargnienia i na modlitwie liturgicznej nieraz nas nawiedzają, ale tam wszystko, co z zewnątrz na nas działa, też jest związane z modlitwą, skąd łatwiej jest je opanować. W modlitwie myślnej przeciwnie, należy wejść do izdebki swej duszy i zawrzeć do niej drzwi, aby nic z zewnątrz nie zakłóciło rozmowy z Bogiem. Roztargnienia są tu trudniejsze do opanowania, toteż w związku z rozmyślaniem wypada im słówko poświęcić.

Należy więc pamiętać o tym, że ta niezależność całkowitego i doskonałego opanowania biegu naszej myśli jest w nas następstwem grzechu pierworodnego. Rozstrój wprowadzony przezeń do naszej psychiki, odbił się przede wszystkim na wyobraźni, która nie jest do tego stopnia we władzy naszego rozumu i woli, abyśmy mogli wszelkiego roztargnienia uniknąć. Skłonność przeto do roztargnień nie jest naszą osobistą winą, ale .następstwem w nas winy pierwszych naszych rodziców. My zaś odpowiadamy tylko za to, jak się wobec nich zachowujemy, czy i w jakim stopniu im dobrowolnie ulegamy.

Stąd wynika konieczny wniosek, że niedobrowolne roztargnienie nie przerywa właściwie modlitwy i samo przez się grzechu nie stanowi. Gdy więc człowiek wzniósł się myślą do Boga i zaczął się modlić, a po chwili myśl jego niepostrzeżenie odeszła do innego przedmiotu bez jego świadomego przyzwolenia, nie znaczy to, aby modlitwę przerywał. Jeśli ledwo się spostrzeże, zaraz myślą wróci na powrót do Boga, zrobił, co mógł, i modlitwa jego w tym, co jest w niej najistotniejszego, nic na tym nie straciła. Jak św. Tomasz uczy, niedobrowolne roztargnienie nie zmniejsza zasługi modlitwy ani nie zmniejsza jej mocy wysłuchania u Boga, a zmniejsza tylko pociechę, jaką nam przynosi. Co innego roztargnienie, na które świadomie przyzwalamy i myślą za nim dobrowolnie idziemy. Ono jest normalnym przerwaniem modlitwy i potrzeba nowego aktu woli, skierowującej naszą myśl do Boga, aby do niej wrócić. Takie roztargnienie będzie zawsze grzeszne jako lekceważenie sobie Tego, z kim na modlitwie obcujemy.

Stąd zrozumiała staje się nauka tak doświadczonych kierowników życia duchowego, jak św. Franciszek Salezy i św. Teresa z Awilli. Oboje oni uczą, że nie należy się zbyt przejmować niedobrowolnymi roztargnieniami i nie zniechęcać z ich powodu. Pierwszy z nich jasno dowodzi, że o wiele więcej szkodzi ludziom na modlitwie irytowanie się na roztargnienia i zniechęcenie się nimi niż same roztargnienia. Wystarczy odsunąć je spokojnie, odpędzić jak muchy i zbyt się nimi nie przejmować, gdy bowiem są niedobrowolne, modlitwy nie przerywają i wartości jej nie zmniejszają. Osobie, która się skarżyła, że jej rozmyślanie jest nieraz jedną walką z roztargnieniami, św. Franciszek odpowiadał: a więc doskonale się modlisz.

Co innego, że nie zawinione w chwili, gdy nas napastują, roztargnienia mogą być zawinione w swym źródle, w tym lub innym zbytnim przywiązaniu do rzeczy doczesnych. Gdzie skarb twój ­ powiedział Zbawiciel — tam i serce twoje (Mt 6, 21), a także — można by dodać — "i roztargnienia twoje". Gdy człowiek coś doczesnego nad miarę ukochał, czy to majątek i bogactwa, czy to rozkosze zmysłowe, czy własne powodzenie, sławę, zaszczyty, prace i zajęcia, ba nawet i rodzinę i jej doczesne sprawy, to i myśl jego wciąż koło tego krąży i nawet do modlitwy się wciska, choćby on chciał jedynie do Boga ją zwrócić. Kto tedy ma na modlitwie wiele roztargnień, powinien w rachunku sumienia dobrze zastanowić się, skąd one płyną, a On mu może wskaże tę dziedzinę jego życia, która
nie jest dostatecznie opanowana i oczyszczona i której opary przesłaniają mu swymi roztargnieniami widok rzeczy Bożych na modlitwie. Będzie to dla niego wskazówką, co w jego życiu wymaga głębszego oczyszczenia, i jeśli się do tej pracy szczerze i wytrwale zabierze, modlitwa jego stanie się coraz lepsza i wolniejsza od roztargnień. Nad innymi, które nieraz jeszcze niedobrowolnie ją zamącą, łatwiej zdoła on zapanować i szybciej usunąć z pola widzenia swej duszy.

Dodajmy wreszcie, że bywają wypadki, gdy roztargnienia i ta niemożność skupienia uwagi na modlitwie może pochodzić z większego zmęczenia, czy to fizycznego, czy też nerwowego albo nawet z różnego rodzaju stanów chorobliwych. W niektórych z nich, jeśli im towarzyszą cięższe depresje, szczególnie na tle religijnym, należy za radą spowiednika i doświadczonego lekarza zupełnie rozmyślania zaniechać. Pokorne przyjęcie z rąk Bożych takiej choroby zupełnie zastąpi rozmyślanie, do którego dusza w takim stanie jest niezdolna i którego Bóg od niej nie wymaga. Ale i wtedy gdy ta niemożność skupienia uwagi na modlitwie nie ma wyraźnie charakteru chorobliwego, a tłumaczy się mniej lub więcej przeciągającym się znużeniem fizycznym lub nerwowym, nie należy zbytnich robić wysiłków, aby trzymać się regularnie wyżej nakreślonego planu i odprawiać rozmyślanie wedle wszystkich jego punktów. Należy je sobie uprościć, nie rozumować za wiele, a zatrzymać się tylko na jakiejś myśli i z niej wysnuć choć odrobinę miłości Boga. W takich razach dobrze sięgnąć pamięcią do Pisma Świętego, do Ewangelii, i tam znaleźć sobie jedno z tych krótkich wezwań, które bez końca powtarzać można, choćby tak ulubioną przez ascezę wschodnią modlitwę Jezusową, tj. do Jezusa Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną. Bardzo ważne tu będzie, aby w podobnych chwilach, nieraz bardzo dla duszy ciężkich, modlitwy jednak nie opuszczać i nie skracać. Gdy trudność skupienia uwagi sprawi, że jak się wydaje, nic nie mamy Bogu do powiedzenia, trzeba będzie dalej trwać przed obliczem Jego i w pokorze serca ofiarowywać Mu swą niemoc i towarzyszące jej cierpienie. Bóg nie wymaga od nas wielomówstwa, jak sądzą poganie (Mt 6, 7), ale pełnienia Jego woli, której najlepszym wyrazem jest przyjęcie z Jego rąk cierpienia w jakiejkolwiek formie będzie Mu się podobać nam je zesłać. Cierpieć przed Nim w milczeniu jest doskonałą modlitwą, za którą On, widzący wszystko, co się w skrytości serca dzieje, stokrotnie wynagrodzi.

Kapłanowi skarżącemu się swemu spowiednikowi, że cierpienie nerwowe nie pozwala mu na skupienie w szczególności rano, gdy pragnąłby się przygotować do mszy świętej, ten ostatni słusznie odpowiedział: "A czyż cierpienie nie jest najlepszym przygotowaniem do Najświętszej Ofiary?"

Kontemplacja

"Przeto przynęcę ją, zawiodę ją na pustynię i będę jej mówił do serca. " Oz 2, 16

Kto przeczytał poprzedni rozdział poświęcony rozmyślaniu, powinien był dojść do przekonania, że zajmuje ono w życiu duchowym chrześcijan bardzo ważne miejsce i że z rzadkimi wyjątkami każdy, kto poważnie dąży do doskonałości i któremu warunki życia na to pozwalają, winien przez tę elementarną szkołę życia duchowego przejść.

Ale teraz zjawia się pytanie, czy ma w niej długo pozostawać, czy też winien raczej po jakimś czasie opuścić ją i przejść do szkoły wyższego stopnia. Innymi słowy, czy to systematyczne rozmyślanie, któreśmy dopiero co opisali, ma trwać przez całe życie, czy też jest ono wstępem i przygotowaniem, które normalnie prowadzi duszę do wyższych, prostszych form modlitwy.

Otóż tak jest niewątpliwie. Rozmyślanie nie jest kresem naszego życia duchowego, ale jest początkiem, i kto wiernie mu się będzie przez jakiś czas oddawał, ten zacznie postępować naprzód w umiejętności modlitwy, tak iż z czasem te ramki, które ono mu zapewniało, aby ułatwić pierwsze kroki na tej drodze, staną się zbyteczne.

Zapewne, że są dusze, które się tak do ramek rozmyślania przyzwyczajają, że nie mogą inaczej modlitwy myślnej odprawiać. Należy je zostawić w spokoju i nie zmuszać do innych form modlitwy, które im nie odpowiadają; sumienne, odbywane przez całe życie rozmyślanie będzie dla nich potężnym czynnikiem uświęcenia.

Ale jakże błędnym i dalekim od tradycji chrześcijańskiej i nauki wielkich jej mistrzów byłoby żądać tego od wszystkich dusz i zatrzymywać je na tym pierwszym stopniu umiejętności modlitwy, wtedy gdy dojrzały one już do tego, aby się wznieść wyżej. Są ludzie, którzy tak słabo nauczyli się czytać, że całe życie umieją tylko sylabizować i to wodząc palcem po liniach. Nikomu jednak nie przyjdzie na myśl wszystkim radzić, aby tak czynili i o większą sprawność w czytaniu się nie starali.

Umiejętność modlenia się, podobnie jak każda umiejętność ludzka, podlega rozwojowi i poznać warunki, przejawy i prawa tego rozwoju jest dla życia duchowego sprawą pierwszorzędnej doniosłości. Podobnie jak w każdej sprawności, tak i w umiejętności modlitwy następuje, w miarę jej rozwoju, uproszczenie. To co na początku wymagało namysłu i zastanowienia, a więc pewnego dłuższego i krótszego rozumowania, teraz odbywa się coraz bardziej samorzutnie, bo rozum nabrał już tej sprawności, która mu pozwala zastąpić rozumowanie intuicją tego, co w danej chwili trzeba zrobić. I na modlitwie rozumowanie coraz bardziej zastępuje intuicja, jako prosty wgląd w tyle razy już przemyślane prawdy i ciche zatrzymanie umysłu na nich. Na tym polega istotna różnica między rozmyślaniem i kontemplacją; w pierwszym czynnik intelektualny przejawia się w formie rozumowania, w drugiej ­ w formie intuicji, czyli prostego wglądu w prawdy wiary. I tak pierwsze, aby być modlitwą, winno być przeniknione ze strony woli miłością, tak samo i kontemplacja winna być takim miłosnym wglądem w to, co dla człowieka jest najbardziej miłości godnym. Najpiękniejszą ilustracją tej nauki jest znana odpowiedź, dana przez owego wieśniaka, gdy go św. Jan Vianney zapytywał, co ma tak długo do mówienia Panu Jezusowi, gdy klęczy przed Najświętszym Sakramentem: Ja na Niego spoglądam, a On na mnie.

Zdarzają się osoby, u których tego rodzaju modlitwa kontemplacyjna zjawia się bardzo wcześnie, niemal od dzieciństwa bez przygotowania przez dłuższy okres rozmyślania. Ma to miejsce wtedy, gdy dusza od młodości przylgnęła do Boga, przejęła się prawdami wiary słyszanymi w kościele i z nich uczyniła sobie stały swój pokarm. Tak musiał dojść do modlitwy kontemplacyjnej ów wieśniak z Ars. Zwykle jednak dzieje się inaczej i zapewne większość osób, które dochodzą do modlitwy kontemplacyjnej, przygotowały się do niej, ćwicząc się przez dłuższy czy też krótszy czas w rozmyślaniu.

Jak się odbywa to przejście i po czym poznać, że dusza już dojrzała do tej wyższej formy modlitwy? Jest to bardzo ważne zagadnienie, od którego zależy w wysokim stopniu normalny rozwój życia duchowego. Z jednej strony nic tu nie wolno przyspieszać, nic sztucznie wywoływać, co by zwolniło od bardziej nieraz męczącego rozmyślania i wprowadzało do tego pewnego ukojenia, jakie kontemplacja nieraz daje. Jakże łatwo można tu ulec ułudzie marzycielstwa, które nic duszy nie da, a tylko cofnie ją w rozwoju duchowym i wyrządzi wielką krzywdę, pozbawiając nabytej długim wysiłkiem sprawności systematycznego rozmyślania. Roztropność nadprzyrodzona wymaga nawet tu raczej pewnego opierania się pociągowi do kontemplacji i poddania się jej dopiero wtedy, gdy się oczywistym stanie, że naprawdę przyszedł na nią czas.

Z drugiej strony byłoby bardzo szkodliwym wstrzymywać się przed kontemplacją i zmuszać do rozmyślania, wtedy gdy dusza jest już do niego niezdolna, bo dojrzała już do wyższej formy modlitwy. Szczególnie szkodliwym byłoby to, gdyby wypływało z błędnego przekonania, że rozmyślanie jest normalną formą modlitwy, która ma trwać przez całe życie, a kontemplacja jest łaską nadzwyczajną, do której nikt samowolnie pretendować nie może. Zmuszać się do rozmyślania, gdy dusza dojrzała do kontemplacji, to chcieć gryźć napój, który do tego się nie nadaje, bo powinien być swobodnie przełykany.

I tu, jak wszędzie, należy się kierować z jednej strony tradycyjną nauką Kościoła, a z drugiej roztropnością, która z właściwym sobie umiarem winna poznać, kiedy dusza już może przejść od rozmyślania do kontemplacji. Dla kierowników dusz posiadanie odnośnych wiadomości i nie mniej koniecznej od nich roztropności, jest sprawą ogromnej doniosłości. Kto wie, czy nie jest to pierwsze i najważniejsze zagadnienie, z którym winni się oni dobrze zapoznać, jeśli chcą naprawdę w duchu nadprzyrodzonym prowadzić dusze do Boga.

Otóż zarówno im, jak i duszom praktykującym stale modlitwę myślną, ogromną usługę oddaje tu prosta i jasna doktryna św. Jana od Krzyża. Gdyby to jedno tylko nam zostało z jego nauki, już byłby sobie zasłużył na tytuł Doktora Kościoła. Znajdziemy ją w jego Drodze na Górę Karmel, gdzie w księdze drugiej poświęca on trzy rozdziały (11, 12 i 13) metodzie, za pomocą której można poznać to dojrzewanie duszy do modlitwy kontemplacyjnej. Nauka świętego Doktora Karmelu sprowadza się do trzech znaków i gdy się nad nimi zastanowimy, łatwo się przekonamy, że dadzą się one sprowadzić do najprostszych danych zdrowego rozsądku. To jest właśnie cechą geniuszy, że tam gdzie inni szukają skomplikowanych rozwiązań, oni je znajdują w najprostszych danych codziennego życia.

Św. Jan zaczyna od tego, że bardzo jasno i wyraźnie ostrzega zarówno przed zbyt pochopnym opuszczaniem rozmyślania, nim przyjdzie na to właściwa chwila, jak i przed upieraniem się przy nim wtedy, kiedy już czas jest, aby przejść do kontemplacji.

Aby nie wywołać zamieszania — pisze on — wypadnie w niniejszym rozdziale dać poznać, w jakiej chwili i w jakich warunkach ma człowiek prowadzący życie duchowe zaniechać rozmyślania dyskursywnego za pomocą wyobrażeń, form i figur, a to dlatego że nie należy tego czynić ani wcześniej, ani później, niż na to rozwój duchowy pozwala. Jak bowiem w pewnym momencie należy się od tych form oswobodzić, aby iść do Boga, w czym mogłyby być przeszkodą, tak samo koniecznym jest nie opuszczać pomienionego rozmyślania przed czasem, aby się nie cofnąć wstecz.

Po tym wstępie wymienia św. Jan po kolei owe trzy znaki, po których można poznać, czy naprawdę ten moment w życiu duchowym przyszedł.

Pierwszym z nich jest sam fakt, że dla osoby, która dotąd regularnie uprawia rozmyślanie, z czasem staje się ono coraz bardziej uciążliwe, a nawet czymś ponad siły. Tłumaczy się to tym ­ jak wyjaśnia św. Jan od Krzyża — że dusza wyczerpała już niejako wszelkie dobro duchowe, które mogło znaleźć w rzeczach Bożych drogą medytacji i rozmyślania, czego wskazówką jest niepodobieństwo rozmyślania jak dawniej i niemożność znalezienia w nim znowu smaku i upodobania jak wówczas, gdy nie znała jeszcze ducha, a tamto miało dla niej jego znaczenie.

Ale ten znak nie może wystarczyć i kto by się tylko na nim opierał, mógłby łatwo być w błąd wprowadzony. Fakt, że rozmyślanie dawniej z łatwością uprawiane, teraz staje się uciążliwe, może mieć i inne przyczyny, toteż należy teraz wykazać, że to nie one tu działają. Do tego służą właśnie dwa następne znaki.

Drugim znakiem jest brak pociągu do rzeczy doczesnych, które gdy do nich przylgnąć, stają się wielką przeszkodą w modlitwie myślnej. W samej rzeczy niejeden, który z początku wiernie ją uprawiał, z czasem w niej ostygł, bo coraz większe przywiązanie do świata i jego spraw, stopniowo go od niej odciągało. W tych warunkach rozmyślanie stawało się dla niego coraz uciążliwsze, bo zmniejszyło się zainteresowanie prawdami, które go dawniej tak pociągały, ż pod wpływem miłości do rzeczy doczesnych przygasła miłość do rzeczy wiecznych. O ile bowiem — czytamy w Drodze na Górę Karmel — owa niemożność posilenia wyobraźni i uczucia rzeczami Bożymi pochodzi z roztargnienia i oziębłości, człowiek natychmiast znajduje przyjemność i smak w przywiązaniu się do rzeczy odmiennych oraz powód do odchodzenia od tamtych.

Jeśli jednak z coraz większą niemożnością rozmyślania, tak jak się to dawniej robiło, nie łączy się żadne wzmożone przywiązanie do czegoś innego, doczesnego, to mamy w tym znak, że gdzie indziej należy szukać jej wytłumaczenia. To nam daje znak trzeci.

Nie wystarczy — pisze św. Doktor Karmelu — spostrzec w sobie dwa te pierwsze znaki, jeśli brak jeszcze trzeciego. Bo choćby się zauważyło, że niepodobna rozpamiętywać i myśleć o rzeczach Bożych przy równoczesnym braku przyjemności w myśleniu o czymś innym, mogłoby to pochodzić z melancholii lub innego chorobliwego usposobienia, wynikającego z mózgu czy z serca. Zwykło ono powodować pewne ukojenie i zawieszenie czynności zmysłowych i sprawiać, że się o niczym nie myśli i niczego nie pragnie ani że się nie znajduje przyjemności w myśleniu o czymkolwiek, a tylko w pozostawaniu w miłym odrętwieniu. Przeciwko temu posiadać się powinno znak trzeci, to jest świadomość i miłosne napięcie uwagi, dające duszy spokój, jakeśmy to wyżej powiedzieli.

Temu trzeciemu znakowi św. Jan najwięcej miejsca poświęca, bo on jest tu decydujący; nie tylko bowiem wyklucza przyczynę, która ze strony ciała mogłaby wpływać hamująco na modlitwę myślną, ale wskazuje jednocześnie i przyczynę istotną tego stanu, a mianowicie ciche napięcie uwagi do rzeczy Bożych, które tyle razy już przemyślane, nie wymagają dalszych rozważań, ale przywiązują duszę do siebie i wywołują w niej głęboką radość wewnętrzną.

Trzeci znak jest najtrudniejszy do spostrzeżenia, gdyż początkowo trudno zdać sobie sprawę z tej miłosnej świadomości, jest ona bowiem w swych pierwszych przejawach bardzo subtelna, niedostrzegalna. Dusza przyzwyczajona do innego zachowania się na rozmyślaniu, które się całkowicie opiera na zmysłach, nie odczuwa tej niezmysłowej nowości, która jest czysto duchowa, tym bardziej jeśli nie rozumiejąc, o co tu chodzi, nie zadowala się nią i stara się o tamte wrażenia, bardziej o zmysły oparte. Zdaje się jej, że nic nie robi i czas marnuje, tymczasem jest ona w tym trwaniu w miłosnej uwadze na Boga bardzo czynna. Niższe władze zmysłowe milkną, to prawda, milknie nawet rozum w swej hałaśliwej czynności dyskursywnego rozumowania, ale tym bardziej natęża się on w swej znacznie głębszej i cichszej czynności intuicyjnej i ona to ułatwia woli oddanie się przedmiotowi swego umiłowania. Na pozór stan ten wydaje się bezczynnością, a w głębi jest bardzo intensywnym czynem, co już tak pięknie w średniowieczu wyrażano słowami: Spirituale otium non est otium sed negotium ("Odpoczynek duchowy nie jest próżnowaniem, ale pracą"). Trwać w ukojeniu kontemplacji, to nie próżnować lub odpoczywać, ale działać i pracować.

Trzy znaki św. Jana sprowadzają się przeto do przeglądu trzech czynników, które mogą na naszą duszę działać. Bo na duszę działa, po pierwsze, świat, który nas otacza i nieraz zbyt silnie do siebie pociąga; po wtóre, ciało, które jest istotnym składnikiem naszej natury ludzkiej i nieraz silnie ją hamuje w jej działalności duchowej; i wreszcie, Bóg, zamieszkujący ją przez łaskę. Innej przyczyny, tłumaczącej niemożność prowadzenia nadal rozmyślania, nie ma i być nie może, toteż gdy się dwie pierwsze wykluczy, pozostaje trzecia. Jeśli nie świat przeszkadza duszy w prowadzeniu systematycznego rozmyślania ani też nie ciało, to znaczy, że czyni to sam Bóg, a czyni dlatego tylko, że żąda od duszy czegoś więcej niż dotąd i uważa, że stać ją już na to, aby Go chwaliła w sposób bardziej doskonały, cichszy, prostszy i bardziej duchowy. Dotąd musiała ona sporo czasu tracić na przenikanie do wnętrza prawd Bożych przez ich ziemskie powłoki i skorupy; teraz, gdy się już nauczyła, jak dochodzić do samego ich jądra, cała tamta praca stała się zbyteczna i może w ciszy i spokoju spożywać te dary Boże.

Nie idzie zatem bynajmniej o to, aby kontemplacja już raz na zawsze wykluczała rozmyślanie. I tu św. Jan bardzo mądrze poucza, że nieraz przyjdzie ona tylko na chwilę w czasie rozmyślania i wtedy bynajmniej nie należy się przymuszać do rozważań, ale poddać się temu ukojeniu, jakie duszę nawiedza. Gdy zaś ono minie i możność rozmyślania wróci, należy znowu się do niego zabrać. Tak bywa zwykle w początkowych fazach, gdy w duszy zaczyna się dokonywać proces upraszczania modlitwy myślnej. Ale i później, gdy już postąpi naprzód na tej drodze, nim się jeszcze utrwali w umiejętności takiego skupiania się w kontemplacji Boga, winna będzie nieraz powrócić do rozmyślania i pomagać sobie nim, aby wejść w stan kontemplacji. Winna ona to czynić jednak uciszając władze duszy, a nie podniecając je do niepotrzebnej działalności. Winna się ona kontentować ogólnymi tylko myślami o Bogu, a nie robić wysiłków, aby je sprecyzować i nadać im wyraźniejsze formy. Czyha na nią w tym momencie to, co można by nazwać pokusą racjonalizmu, ta chęć ścisłego i jasnego określenia tego, co jest w myśli, a tymczasem Bóg się od niej tego nie spodziewa, a raczej tego, aby poprzez te bardziej ogólnikowe myśli o Nim, wyrywała się do Niego i trwała przy Nim miłością.

Widzimy tedy, że to przejście od rozmyślania do kontemplacji nie odbywa się raptownie, ale stopniowo, i że jak uczy św. Jan, zanim dusza utrwali się w umiejętności kontemplacji, co jest przymiotem tych, którzy postąpili w życiu duchowym, powinna ona używać już to jednego, już to drugiego sposobu modlenia się.

Nie będziemy tu dalej rozwijać nauki o rozkwicie modlitwy kontemplacyjnej w duszy. Boć to, cośmy tu opisali. to tylko początek pogłębienia życia duchowego. Tam gdzie kontemplacja spotka w duszy wielką wierność wymaganiom Bożym, będzie ona się wciąż rozwijać, z jednej strony upraszczając się, a z drugiej przenikając coraz głębiej do tajników duszy, aby ją oświecić i oczyścić. Ten rozwój próbowano też dokładniej zbadać i ująć w pewne prawa, aby łatwiej było rozeznać się w bogactwach życia duchowego. Nieocenione zasługi położyła w tej dziedzinie św. Teresa z Awilli i chociaż cała ta systematyka modlitwy kontemplacyjnej nie może mieć pretensji do czegoś koniecznego, niezmiennego, znajdującego zastosowanie wszędzie i zawsze, niemniej jest ona bardzo cenna, jako oparta na doświadczeniu najświętszych dusz; w których łaska Boża doszła do najwyższego rozkwitu.

W ramach naszej książeczki, która ma na celu dać poznać ogólną naukę o modlitwie, uznaliśmy za konieczne dokładniej omówić tylko te pierwsze początki kontemplacji, czyli to przejście od rozmyślania do wyższej formy modlitwy, w której rozum mniej rozważa, a wola więcej kocha. Wiadomości te są bardzo potrzebne, bo wiele osób — więcej może niż ogół mniema dochodzi w swym życiu duchowym do tego momentu, kiedy rozmyślanie staje się dla nich ciężarem, a nie rozumiejąc swego stanu, trapią się nim i boją się poddać działalności Bożej. Pewne więc spopularyzowanie nauki św. Jana od Krzyża o przejściu od rozmyślania do kontemplacji jest konieczne zarówno ze względu na wiernych, jak i ze względu na spowiedników i kierowników duchowych.

Nader ważnym jest usunąć z opinii wiernych to mniemanie, które św. Teresę tak oburzało, że droga kontemplacji jest pełna niebezpieczeństw i że nikogo nie należy do niej zachęcać. Z mniemaniem tym można się jeszcze spotkać, a łączy się ono z tym przekonaniem, że normalną drogą, po której ogół chrześcijan ma kroczyć, aby osiągnąć zbawienie — jest droga ascezy, a właściwą jej formą modlitwy jest rozmyślanie.

Droga mistyki i kontemplacji miałaby być przywilejem pewnych tylko dusz, specjalnie od Boga powołanych i nie należy zabiegać samowolnie, aby się na nie dostać. Otóż odwieczna tradycja Kościoła o rozwoju życia duchowego takiego rozróżnienia dwóch dróg nie zna; jedna jest wedle słów Zbawiciela tą wąską drogą, która wiedzie do żywota. W miarę jak człowiek wiernie się po niej wspina, z jednej strony coraz bardziej przez ascezę życia codziennego, tj. przez umartwienie oczyszcza swą duszę, a z drugiej przez mistykę, tj. przez tajemnicze działanie łaski na modlitwie łączy ją z Bogiem. Wszak termin "mistyka", "mistyczny" nic innego nie znaczy jak to, co jest przed nami ukrytego, co jest dla nas tajemnego, a tym jest w naszym życiu duchowym cała działalność pierwiastków nadprzyrodzonych w duszy i jej władzach.

Znane jest natomiast i ogólnie przyjęte w nauce chrześcijańskiej rozróżnienie dwóch rodzajów łask, z których jedne są przeznaczone dla wszystkich, bo mają na celu uświęcić ich dusze gratiae gratum facientes, czyli uświęcające, podczas gdy drugie same przez się nie uświęcają, a służą do wypełniania specjalnych zadań w Kościele gratiae gratis datae — społeczne. Do tych ostatnich należy moc czynienia cudów, dar prorokowania lub czytania w sumieniu, widzenia, ekstazy itp. Otóż tych ostatnich łask nikt poszukiwać nie powinien ani się o nie starać, ani się nawet o nie modlić. Bóg je daje tym, których przeznaczył do jakiejś specjalnej roli w Kościele, i w życiu wielu świętych nie odegrały one niemal żadnej roli.
Inaczej rzecz się ma z łaskami pierwszego rodzaju; one są dla wszystkich przeznaczone i zaczątkiem ich jest sama łaska uświęcająca z towarzyszącymi jej cnotami wlanymi, które dusza otrzymuje w dniu chrztu świętego. W miarę jak człowiek postępuje wiernie wedle zobowiązań, które w tym dniu na niego włożono, czynniki nadprzyrodzone coraz bardziej opanowują jego duszę i coraz lepiej usprawniają wszystkie jej władze do wiernej służby Bożej. Kresem tego procesu ma być z jednej strony oczyszczenie duszy ze wszystkich niedozwolonych przywiązań do rzeczy doczesnych i coraz głębsze zjednoczenie z Bogiem, który w niej mieszka, tak aby w chwili rozstania się z ciałem nie było w niej nic takiego, co by było przeszkodą w zjednoczeniu się z Bogiem twarzą w twarz. Do tego zjednoczenia winna ona przez całe życie dążyć i w pewnej, niedoskonałej wprawdzie, formie może ona je już na tej ziemi. uzyskać na drodze wiernej modlitwy.

W tym sensie można powiedzieć, że wszyscy wierni są powołani do wejścia na tę drogę, po której przez kontemplację mają możność dojść już w tym życiu do pewnego świadomego zjednoczenia z Bogiem. Zwykło się nazywać to w teologii powołaniem albo przygotowaniem dalszym i opiera się ono na łasce uświęcającej, która jak w zarodku, zawiera w sobie wszystko, co jest potrzebne do takiego rozkwitu życia duchowego. Odróżnia się od niego powołanie lub przygotowanie bliższe, które już nie wszyscy mają, ale tylko ci, którzy okazali się wiernymi pierwszym poruszeniom łaski i raz wszedłszy na drogę doskonałości chrześcijańskiej, wytrwale po niej zmierzali do Boga. Takich, niestety, jest niewielu, jak to już sam Zbawiciel z bólem wyraził: O, jak ciasna brama i wąska droga, która wiedzie do Żywota, a mało jest tych, którzy ją znajdują (Mt 7, 14).

Czy i zbawienie wieczne jest zależne od kroczenia tą drogą? Tak byłoby z konieczności, gdyby Bóg w swym miłosierdziu nie był nam dał możności oczyszczenia się po śmierci w czyśćcu. Wprost do nieba, nie przechodząc przez czyściec, mogą dojść tylko te dusze, które już w tym życiu całkowicie wypłacą się sprawiedliwości Bożej, a ten proces głębokiego oczyszczenia duszy nierozłącznie jest związany z jej dojrzewaniem w dziedzinie modlitwy. Można więc powiedzieć, że normalnie tylko droga kontemplacji może doprowadzić do zbawienia bez przejścia przez czyściec. Wyjątkiem jest droga męczeństwa, które szybciej oczyszcza, ale do którego należy się też życiem przygotować.

W modlitwie, jakeśmy widzieli, zawsze winny działać oba czynniki: wysiłek naszych przyrodzonych władz psychicznych i nadprzyrodzony wpływ łaski. Otóż zależnie od tego, który z nich przeważa, albo ściślej mówiąc, zależnie od tego, w jakim stopniu uświadamiamy sobie działalność tego drugiego, można rozwój życia duchowego, a z nim i modlitwy kontemplacyjnej, podzielić na dwie fazy: ascetyczną i mistyczną. W pierwszej człowiek nie uświadamia sobie :tego, co Duch Święty w nim sprawia, i gdy modlitwa jego się upraszcza i z rozmyślania przechodzi stopniowo w kontemplację, on sam się niejako do tego przyczynia: stąd też i kontemplację na tym stopniu można nazwać nabytą, jakkolwiek czynniki wlane łaski w niej wciąż działają. W drugiej fazie, mistycznej, tajemna działalność łaski staje się coraz wyraźniejsza i bardziej doświadczalna. Czynniki nadprzyrodzone, którymi są dary Ducha Świętego — dary rozumu i mądrości, przenikają działalność cnót o bardziej ludzkim pokroju i człowiek czuje się bardziej bierny, przynajmniej gdy idzie o samo wejście w te stany głębokiego ukojenia. Kontemplację, w której poczucie bierności przeważa, nazywamy właśnie — w przeciwieństwie do tamtej — wlaną. Poczucie bierności nie przeszkadza bynajmniej, aby dusza w takich stanach była czynna; jest ona i tam na swój sposób czynna, choć żadnym wysiłkiem nie jest w możności wejść w ten stan ukojenia, a czynnością, którą tam rozwija, jest coraz intensywniejsza miłość Boga i oddawanie się Jego świętej woli.

Nauka o modlitwie kontemplacyjnej i jej rozwoju winna być wśród ogółu chrześcijan dobrze znana, nie dla zaspokojenia próżnej ciekawości, nawet nie dlatego tylko, aby dać głębsze zrozumienie żywotów świętych, które są jej najpiękniejszą ilustracją, ale na to, aby coraz więcej dusz na tę drogę zjednoczenia z Bogiem zapraszać, drogę, która, jakeśmy to widzieli, stoi dla wszystkich otworem. Czegóż bowiem pragnie dla nas Boskie Serce Zbawiciela, jak nie tego, abyśmy już w tym życiu doszli do takiej świętości, która by nam zaraz po śmierci otwierała niebo. Sam On zapewniał, że przyszedł na ten świat, aby owce Jego życie miały i to obficie miały (J 10, 10). Tych, którzy z tej obfitości łask zechcą w tym życiu skorzystać, gotów On i w przyszłym jeszcze obficiej nagrodzić, wlewając w ich dusze miarę dobrą i natłoczoną, i przetrzęsioną, i przelewającą się przez brzegi (Łk 6, 38) tej szczęśliwości nieskończonej, którą będzie im dawało zjednoczenie się na wieki z Bogiem

Szczególne łaski na drodze kontemplacji

"I będzie potem: Wyleję ducha mego na wszelkie ciało i prorokować będą synowie wasi i córki wasze; starcom waszym sny śnić się będą, a młodzieńcy wasi widzenia widzieć będą." Jl 3, 1

Kto przeszedł próg między rozmyślaniem a kontemplacją, nie jest bynajmniej u kresu życia duchowego. Przeciwnie, on wchodzi w nową jego fazę, w której czekają go niezliczone możliwości rozwoju i postępu trudne do ujęcia w jakieś systematyczne ramy. Jeśli w niższych dziedzinach stworzenia zdumieni jesteśmy rozmaitością istot i różnorodnością objawów ich działalności i życia, to cóż dopiero u jego szczytu, gdzie istota rozumna wchodzi w kontakt z Bogiem.

Nie będziemy jednak mówić tu o dalszych formach rozwoju modlitwy kontemplacyjnej, o których można się poinformować w specjalnych dziełach poświęconych temu przedmiotowi. Uważamy natomiast za pożyteczne dać garstkę wiadomości o pewnych szczególnych łaskach Bożych, które nieraz zdarzają się na drodze kontemplacji, a mianowicie o natchnieniach, widzeniach, objawieniach, słowach Bożych, proroctwach itp. Wiele tu może być okazji do złudzeń i błądzenia, toteż dobrze jest nieco spopularyzować trzeźwą doktrynę Kościoła w tej materii.

Pomimo poważnych niebezpieczeństw ulegania w tej dziedzinie ułudom, nie należy bynajmniej żywić szczególnych uprzedzeń do całej dziedziny zjawisk tego rodzaju i odrzucać je wszystkie w czambuł, traktując jako objawy chorobliwej, anormalnej psychiki. Bóg wyraźnie zapowiedział już w Starym Testamencie, że będzie się w ten sposób udzielał duszom przez siebie wybranym, a Nowy Testament świadczy, że w początkach Kościoła tego rodzaju łaski były i bardzo intensywne i bardzo częste. Stopniowo, w miarę jak się nowa wiara umacniała i życie chrześcijan ustalało się w utartych kolejach, i te nadzwyczajne pomoce Boże stawały się coraz rzadsze,
aczkolwiek nigdy nie znikały w Kościele. Również w naszych czasach się nieraz z nimi spotykamy. Wiele z nich Kościół w ciągu wieków zatwierdził swą powagą, widząc, że nic przeciwnego wierze nie zawierają i że mogą być zachętą dla chrześcijan do pobożnego życia. Najznakomitsze z nich były może te, które stały się pobudką do publicznego kultu Najświętszego Sakramentu w XIII wieku i Najświętszego Serca Pana Jezusa w XVII wieku. Tego rodzaju zatwierdzeń ze strony Kościoła nie należy stawiać na równi z jego orzeczeniami dogmatycznymi. Przedmiotem wiary w tego rodzaju objawieniach jest tylko to, co w nim było już przed nimi i niezależnie od nich, a więc obecność Pana Jezusa pod postaciami eucharystycznymi i nauka o nieskończonej miłości Chrystusa Pana do całego rodu ludzkiego. Zaś przekonanie, że objawienie bł. Julianny z Liege i św. Małgorzaty Marii Alacoque były Boskiego pochodzenia, przedmiotem wiary teologicznej być nie mogą, gdyż nie są zawarte w skarbcu wiary, który ze śmiercią ostatniego z apostołów został raz na zawsze zamknięty. Przekonanie to dyktuje nam nasza nadprzyrodzona roztropność, oświecona wiarą. Ona to sprawia, że zważywszy zupełną zgodność tych objawień z ogólną nauką Chrystusa, świętość życia osób, którym były dane, i następstwa, jakie w rozwoju życia religijnego wywołały, uznajemy je za pochodzące naprawdę od Boga. To samo można powiedzieć i o Lourdes, podobnie jak i o Fatimie.

Żywoty świętych uczą nas wszakże, że do najwiarygodniejszych objawów łask Bożych tego rodzaju nieraz się przyłączają i inne, czy to pochodzące od wroga naszych dusz, czy to z chorobliwego, przeczulonego usposobienia. Wielu świętych, sama np. św. Teresa zdawała sobie sprawę, że szatan stara się, o ile może, podrobić działanie Boże, aby dusze w błąd wprowadzić i zaniepokoić, i to nam tłumaczy, dlaczego konieczne jest danie pewnych wskazówek osobom, które podobnych łask w mniejszym czy też większym stopniu doznają. Niezmiernie cenna pod tym względem jest nauka św. Jana od Krzyża.

Zdawałoby się, że przede wszystkim należałoby ustalić znaki, po których można by z pewną dozą prawdopodobieństwa poznać, czy dane objawy nadzwyczajne pochodzą od Boga, czy też od diabła, czy wreszcie z urojenia nie opanowanej lub chorobliwej wyobraźni. Po ustaleniu tych znaków można by dopiero przystąpić do zastanowienia się nad tym, jak się zachowywać wobec każdej z tych kategorii. Jasnym się bowiem wydaje, że zachowanie to winno być różne: łaski Boże należy przyjmować z radością i wychodzić na ich spotkanie, pokusy diabelskie ze wstrętem odrzucać, a z ułud wyobraźni się leczyć.
Otóż jedna z wielkich zasług św. Jana od Krzyża polega na tym, że z wielką ścisłością, a jednocześnie i prostotą dowiódł, iż takie stanowisko jest zupełnie błędne i że odwrócił porządek tych dwóch zagadnień. Nie od poszukiwań, które widzenia i objawienia są prawdziwe, a które nie, należy zaczynać, lecz od ustalenia zasady jak się zachowywać wobec nich wszystkich, niezależnie od tego, jakiego są pochodzenia. Decydująca jest tu postawa duszy. Jeśli jest taka, jaka być powinna, to i najgorsze z nich, czy to diabelskiego czy chorobliwego pochodzenia, nic jej nie zaszkodzą, i nawet mogą wyjść na jej dobro. Jeśli zaś dusza zajmie niewłaściwą postawę, to mogą ją przyprawić o zgubę najprawdziwsze łaski od Boga.

Postawą tą winno być zupełne nieprzywiązywanie się do tego rodzaju zjawisk nadzwyczajnych życia duchowego, nieprzejmowanie się nimi i nie przypisywanie im większego znaczenia niż mieć mogą. Kto taką postawę zajmie, temu i te, które są złego pochodzenia, nie zaszkodzą, zaś przeciwnie, kto się będzie nimi bawił i przejmował, temu i najlepsze, pochodzenia Boskiego, zaszkodzą i od Boga odgrodzą. Dusza, która podobnych rzeczy doświadcza, winna żyć pełnią wiary i z niej czerpać to przekonanie, że dary i łaski przeznaczone dla wszystkich wiernych i złożone w skarbcu Kościoła dla uświęcenia dusz, przede wszystkim sakramenty święte z Eucharystią na czele, więcej jej dają niż te nadzwyczajne komunikacje, którymi nieraz Bóg ją nawiedza. Jeśli one są naprawdę
Boskiego pochodzenia, to jedno tylko mają na celu, aby ją bardziej zjednoczyć z Chrystusem i Jego Kościołem i uczynić bardziej podatną na łaski spływające do niej z jego skarbca.


Mógłby ktoś powiedzieć, że przecież byłoby brakiem czci dla Boga, gdyby dusza, którą On szczególnymi
łaskami nawiedza, nic sobie z nich nie robiła, że równałoby się to z ich lekceważeniem i pozbawieniem się darów, które Bóg dla niej przeznaczył. Otóż św. Jan od Krzyża przewidział, a może i słyszał nieraz ten zarzut i nie wahał się w odpowiedzi uspokajać, że o braku czci dla Boga i utracie łask przeznaczonych przez Niego dla danej duszy mowy być nie może. Przeciwnie, gdy dusza skupiona w Bogu nie pozwala sobie niczym, nawet Jego darami, odrywać się od niego, wtedy jest najlepiej przygotowana, aby te łaski przyjąć, i żadna z nich nie pozostanie w niej próżna. Co Bóg przeznaczył duszy przez tego rodzaju nadzwyczajne objawy, tego zawsze w niej dokona, byleby ona mu nie przeszkadzała i dla łask, jakie jej daje, nie zmniejszała ani trochę swego do Niego przywiązania. Co pomyślelibyśmy o dziecku, które obdarowane przez powracającego z podróży ojca, nie uściskałoby go nawet i rzuciło się zaraz na zabawki, zajmując się o wiele więcej nimi niż dawno nie widzianym tatusiem! Jak boleśnie jego serce odczułoby zaczątki egoizmu, hamujące najpiękniejsze uczucia miłości do rodziców.

Zatrzymywanie się nad łaskami nadzwyczajnymi, których Bóg może duszy udzielić, oprócz przesłaniania jej samego Dawcy darów i hamowania dopływu Jego łask, przedstawia jeszcze i to niebezpieczeństwo, że może w niej rozbudzić czy to próżność z takich wyróżnień; które nie są udziałem wszystkich, czy też nawet i pychę, szepczącą w cichości, że to właściwie jej się należało, że zdobyła te wyróżnienia własnymi zasługami. Jasne, że utrwalanie się w niej podobnych nastrojów musi się stać dla duszy zabójczym. Więcej łask nadzwyczajnych od Boga już nie dostanie, a że się w nich rozmiłowała, przeto zacznie ich szukać i w wyobraźni sobie dośpiewywać to wszystko, co jej próżność i pycha podsunie. Zwykle i zły duch korzysta z takiej chwili, ażeby zacząć swoją grę. Potrafi on doskonale podrabiać niektóre łaski nadzwyczajne niższego rzędu, tak iż dusza łatwo da się chwycić na ich lep i dalej będzie w przekonaniu, że jest wybrana przez Boga do wyższej świętości, a może nawet i do jakiejś wybitniejszej działalności w Kościele.

Wiemy dobrze, że podobne uleganie ułudom wyobraźni i podszeptom złego ducha wiele złego duszom wyrządziło w ciągu dziejów i że niejedno odstępstwo, niejedna herezja w nich miała swój początek.(...) Póki żyjemy, nigdy nie możemy być pewni naszej wierności do końca i tylko pokorne błaganie o łaskę wytrwania może nam dać ufność, że nam jej Bóg nie odmówi. Żadne łaski nadzwyczajne nie dają duszy zapewnienia, że utrzyma się w łasce uświęcającej do śmierci, i dlatego ponad nie trzeba zawsze stawiać to, co jest istotne w życiu chrześcijanina, a mianowicie wierne praktykowanie cnót teologicznych — wiary, nadziei i miłości ­ wraz z całą towarzyszącą im świtą cnót moralnych i darów.

Gdy dusza zostanie umocniona w tej zasadniczej postawie i nie wyrywa się do łask nadzwyczajnych, ale raczej się od nich wyprasza, wtedy dopiero na drugim miejscu wolno się zastanowić nad ich charakterem i poszukać, z jakiego mogą pochodzić źródła. Będzie to mniej zadaniem samej osoby doznającej podobnych łask, ile jej kierownika lub doradcy, któremu nie braknie w tradycji chrześcijańskiej wskazówek, jak ma tu postępować.
Gdy dowie się on, że osoba, którą kieruje, słyszy jakieś wewnętrzne słowa jakoby pochodzące od Boga i zawierające jakieś pouczenia, nakazy lub żądania odnoszące się czy to do niej samej, czy też do innych, winien on będzie zawsze porównać ich treść z nauką Kościoła i przekonać się, czy nie jest z nią w jakiejś sprzeczności. Gdy stwierdzi, że nie zawierają nic, co by się jej sprzeciwiało, ma już pierwszy warunek do uznania za możliwe Boskiego pochodzenia takiej komunikacji. Mówimy tylko "możliwe", bo do uznania ich za takie czegoś więcej jeszcze potrzeba. Rzeczy zgodne z nauką Kościoła mogą być wytworami własnej pracy umysłowej, a nawet podsunięte przez złego ducha dla pozyskania sobie zaufania duszy i tym łatwiejszego wprowadzenia później innymi widzeniami w błąd.

Ten pierwszy znak jest tedy raczej negatywny. Gdzie go nie ma, tzn. gdzie treść tego rodzaju objawień okazuje niezgodność z prawdami wiary, z tradycją Kościoła, nawet z ogólnie przyjętymi w Kościele obyczajami życia chrześcijańskiego, tam należy się zachowywać z wielkim niedowierzaniem i nie pozwalać na nic, co by z nich wypływało dla praktyki.

Natomiast, o ile jakieś żądania, które dana osoba uważa za Boskiego pochodzenia, są zgodne z nauką Kościoła i jego obyczajami, można na nie pozwalać, ale zaznaczając, że się to czyni bynajmniej nie dla ich mniemanego Boskiego pochodzenia, ale dlatego że skądinąd są godziwe, pożyteczne dla dusz i wypróbowane w życiu chrześcijan. Św. Jan od Krzyża dodaje wszakże, że należy trudniej na nie pozwalać, gdy się opierają na widzeniach, niż gdy tych ostatnich nie ma, zły duch może bowiem z początku swych zabiegów podsuwać najlepsze praktyki dla zmylenia czujności osoby, która ich doświadcza, oraz jej kierownika.

Drugim zadaniem, jakie tu czeka kierownika, jest zdać sobie dobrze sprawę z usposobienia osoby, która się do niego zgłasza z podobnymi objawami życia duchowego. Wypadnie się przekonać, w jakim stopniu posiada równowagę duchową, stałość charakteru, panowanie nad sobą, czy nie jest zbyt sobą zajęta, skłonna do przesady i kłamstwa, zmienna i ulegająca fantazjom i humorom. Nie idzie zatem o to, aby wykluczać od wyższych form życia duchowego i towarzyszących im objawów osoby o słabszej konstytucji nerwowej, którą to życie, gdy przybiera intensywniejszą postać, jeszcze bardziej osłabia. Ale i od nich także należy wymagać panowania nad swymi stanami nerwowymi i rozumnej kontroli nad tymi zaburzeniami, które one mogą do życia psychicznego wprowadzić. Tam gdzie się zdarzać będą tego rodzaju objawy nerwowe o charakterze patologicznym, wypadnie być jeszcze bardziej czujnym i ostrożnym, gdy będzie szło o nadzwyczajne łaski w życiu duchowym.

Również ten znak, podobnie jak poprzedni, jest więc raczej negatywny. Z tego bowiem, że ktoś posiada równowagę duchową lub że nad jej brakami doskonale panuje, nie wynika jeszcze, aby to, co uważa za łaski pochodzące bezpośrednio od Boga, było tym w rzeczywistości. Trzeba jeszcze mocniejszych dowodów, bardziej pozytywnych, i to da nam trzeci znak mający największą doniosłość.

Polega on na tym, aby stwierdzić, jakie skutki nadzwyczajne łaski sprawiają w duszy, która ich doznaje. Jeśli żadnych dodatnich skutków nie przynoszą i dusza dalej trwa w tym samym stanie i wcale nie postępuje naprzód, to trudno uznać, aby łaski nadzwyczajne, o których mówi, pochodziły od Boga. Możliwe, że w początku istotnie Bóg chciał ją tym sposobem podniecić do wierniejszej swej służby, ale ona nie poddała się jak należy działaniu Bożemu i tylko nabrała przywiązania do tych nadzwyczajnych objawów życia duchowego. Wtedy gdy Bóg przestał się jej udzielać w ten sposób, sama nieświadomie zaczęła dorabiać sobie w wyobraźni i umyśle różne objawienia i widzenia, przy czym zły duch nieraz mógł z nią w tym niepostrzeżenie współdziałać.

Rzecz przedstawia się inaczej, jeśli w duszy, nawiedzanej na modlitwie szczególnymi łaskami, jest widoczny postęp duchowy. Gdy strzeże się wszelkiego do nich przywiązania i nie przecenia ich doniosłości, gdy się o nie u Boga nie naprasza i raczej wyprasza, a jednocześnie staje się coraz cichsza, spokojniejsza, bardziej umartwiona i skupiona, gdy miłość bliźniego, cierpliwość i pogoda ducha nawet w przeciwnościach wciąż w niej rosną, wtedy można już z poważną dozą prawdopodobieństwa uznać, że to, co się w niej dzieje, jest i pochodzenia Bożego.

Ale i tu jeszcze wypadnie określić, co pod Bożym pochodzeniem tego rodzaju łask rozumiemy. Tam, gdzie powyższe trzy znaki dadzą się stwierdzić, nie może być wątpliwości, że mamy do czynienia z duszą żyjącą pełnią życia nadprzyrodzonego. W tym sensie i łaski nadzwyczajne, których doznaje, są Boskiego pochodzenia, jak wszystko, co jest nadprzyrodzone, ale niekoniecznie są one czymś nadzwyczajnym, wykraczającym poza ramy normalnego rozwoju łaski uświęcającej w duszy. W ramach tych mieści się pełny rozkwit darów Ducha Świętego, mogący doprowadzić dusze do daleko idącego zjednoczenia z Bogiem, które jest kresem życia mistycznego tu, na ziemi, ale któremu żadne łaski nadzwyczajne (objawienia, widzenia, proroctwa, słowa usłyszane w głębi duszy i jakoby pochodzące od Boga itp.) nie towarzyszą. Wielu świętych już tu, za życia, bardzo daleko zaszło na tej drodze zjednoczenia z Bogiem, a żadnych podobnych komunikacji Bożych nie zaznało.

Otóż co do wielu łask, których dusze doświadczają na modlitwie i które uważają za nadzwyczajne, śmiało można się zapytać, czy są one nimi w samej rzeczy, czy też nie wchodzą w ramy zwyczajnego rozwoju ukrytego, tzn. mistycznego życia łaski uświęcającej w duszy. Niejeden objaw tego rodzaju dałby się może łatwo wytłumaczyć intensywnym działaniem któregoś z darów Ducha Świętego i tylko sama osoba, która go doświadcza, tłumaczy go sobie jako odezwanie się Boga w jej duszy. W myślach, które w niej powstają, słyszy jakby cudzy jakiś głos przemawiający do niej, podczas gdy jest to właściwie jej własny głos, wzmocniony tylko, jakby przez mikrofon, działalnością któregoś z darów, dzięki czemu ona w nim swego głosu nie poznaje.

Dla rozstrzygnięcia tego zagadnienia sięgnijmyˇ ponownie do św. Jana od Krzyża, do jego nauki o trzech stopniach tych wewnętrznych odezwań się Bożych w duszach. Nie idzie tu już bynajmniej o widzenie zmysłowe, czy to zewnętrzne czy wewnętrzne, które opiera się na wyobraźni i przedstawia najmniejszą wartość w dziedzinie mistyki, ale o zjawiska czysto umysłowe, jakie dopiero później odzywają się w zmysłowym aparacie duszy. Otóż święty Doktor Karmelu na najniższym stopniu stawia tu "słowa sukcesywne", tj. takie stany, w których duszy się zdaje, że słyszy w sobie jakby jakieś przemówienie, składające się z łączących się z sobą słów i zdań. Tu, rzecz oczywista, łatwo może nastąpić w niej to złudzenie, że to ktoś w niej przemawia, podczas gdy to ona sama pod tchnieniem łaski snuje w sobie te myśli, w których siebie nie poznaje, tak dalece przekraczają one swą intensywnością zwykły jej tok myślenia. Mieliśmy tu zjawisko charakteru niewątpliwie nadprzyrodzonego, a więc pochodzenia Bożego, ale bynajmniej nie nadzwyczajne, które nie wymaga bezpośredniej interwencji Bożej.

Tego rodzaju złudzenie łatwo się może przydarzyć, jeśli słowa sukcesywne odnoszą się do samej duszy, która je słyszy i zawierają Boże żądania względem niej. Gdy natomiast słowa takie przekraczają własny zakres jej spraw i trudno przypuszczać, aby mogła ona z siebie wysnuć ich treść, wtedy łatwiej można przypuścić, że to naprawdę Bóg w niej przemawia i czyni z niej swe narzędzie do przeprowadzenia planów swej Opatrzności. W żywotach bł. Anieli z Foligno, św. Katarzyny ze Sieny, św. Teresy, św. Małgorzaty Marii Alacoque i wielu innych mamy niemało takich komunikacji Bożych o charakterze słów sukcesywnych, których nadzwyczajne pochodzenie od samego Boga zostało aż nadto potwierdzone ich następstwami i przebiegiem zdarzeń, czy to w pojedynczych duszach, czy też nawet na arenie dziejów Kościoła. Dodajmy wszakże, że tam, gdzie idzie o słowa sukcesywne, zawsze istnieje pewne niebezpieczeństwo nieświadomego podrobienia ich przez przyrodzoną grę wyobraźni i że zły duch przez tę furtkę umie się też wcisnąć nawet do dusz doświadczających najautentyczniejszej bezpośredniej interwencji Bożej.

Wyższym stopniem są według św. Jana od Krzyża "słowa formalne", które w przeciwieństwie do poprzednich są krótkie, zwięzłe i najczęściej zawierają jakieś pouczenia lub żądania Boże, nieraz bardzo przeciwne zwykłym skłonnościom duszy. I tu dusza nie jest zabezpieczona przeciw ułudom własnej wyobraźni i złego ducha, ale ma jeden niezawodny znak ostrzegawczy; te ostatnie zawsze będą raczej pochlebiać jej przyrodzonym skłonnościom i iść im na rękę, tymczasem tamte Boże będą od niej wymagać wyrzeczeń, zaparcia się siebie i tą drogą będą ją podciągać w górę. Również w tym wypadku nie wolno w każdym oddźwięku łaski w duszy dopatrywać się takiego słowa formalnego i iść za jego wskazaniami. Roztropne zastanowienie się nad nim i poddanie go pod sąd doświadczonego kierownika nie będzie ociąganiem się w wypełnianiu rozkazu Bożego, a zbyt pochopne posłuszeństwo takiemu słowu musiałoby świadczyć, że człowiek ma do tego rodzaju łask nadzwyczajnych pewne przywiązanie, które mu tylko na szkodę wyjść może.

O wiele doskonalsze od tamtych dwóch są tak zwane przez św. Jana "słowa substancjalne", przez które Bóg nie tylko mówi coś duszy, ale i sprawia w niej to, co mówi. Są to krótkie, zwięzłe słowa, ale niosą z sobą niezwykłą moc spełnienia tego, co zawierają. Bóg powie np. duszy zaniepokojonej lub zatrwożonej: Uspokój się, nie trwóż się — i oto wnet przenika ją nieznany dotąd spokój, a wszelki ślad trwogi z niej znika. Tego rodzaju łaski są najcenniejsze, ich nikt już nie podrobi i w niczym duszy zaszkodzić nie mogą. Na darmo by się ona siliła, aby je w sobie wywołać, ale i oprzeć się ich działaniu też nie ma mocy, bo przez nie sam Bóg sprawia w niej to, co zamierzył.

Widzimy więc, że nawet gdy nie mamy powodu wątpić o nadprzyrodzonym charakterze łask, jakich dusza doświadcza, nie wynika stąd jeszcze, aby w nich zaraz widzieć coś nadzwyczajnego, sięgającego poza ramy normalnego rozwoju łaski uświęcającej w duszy. A nawet gdy się stwierdzi nadzwyczajną interwencję Bożą, nie należy przeceniać tego rodzaju łask. Nie przewyższają one tych darów, które Bóg wszystkim daje w zarodku w łasce uświęcającej.

Modlitwa Jezusa

"I stało się w owe dni. iż Jezus odszedł na górę się modlić i noc spędził na modlitwie do Boga." Łk 6, 12

Przebiegliśmy naukę o modlitwie, przyjrzeliśmy się następnie, jak się praktycznie zabierać do nabycia jej umiejętności, zostaje nam jeszcze spojrzeć na wzory modlitwy w życiu tych naczelnych postaci naszej świętej wiary, które pod wszelkimi względami mają nam służyć przykładem i zachętą w spełnianiu naszych podstawowych obowiązków chrześcijańskich.

Na pierwszym miejscu stoi tu sama postać Chrystusa i choć to w pierwszej chwili może wywołać zdziwienie, od Niego pierwszego mamy się uczyć, jak się modlić. Chwilowe to zdziwienie wywołuje pamięć o Jego Bóstwie i zapomnienie o człowieczeństwie. Ale jeżeli Chrystus był w całej pełni Bogiem i w całej pełni człowiekiem, to musiał On posiadać wszystko, co należy do doskonałości natury Boskiej, i wszystko, co należy do doskonałości natury ludzkiej. Trudno pojąć naszemu umysłowi, jak jest możliwe połączenie tych obu natur, ale też mamy tu do czynienia z tajemnicą wiary, przekraczającą naszą możność poznania.

Do najważniejszych przejawów doskonałości natury ludzkiej należy obcowanie ze swym Stwórcą i wracanie do Niego, jako do swego początku i końca, aktami poznania i miłości. Nie przychodzi jej to łatwo, bo obciążona dziedzictwem pierwszych rodziców ­ i w sobie, i wokoło siebie napotyka różnorodne przeszkody, które ją od Boga odgradzają i nawet odciągają. Dopiero w miarę jak zostaną opanowane wrodzone złe skłonności i jak poszczególne władze duszy zostaną oczyszczone z grzesznego przywiązania do rzeczy doczesnych, utrwala się w naturze ta zdolność obcowania z Bogiem, nabywa ona bowiem tego, co św. Paweł nazywał wolnością chwały synów Bożych (Rz 8, 21).

W Chrystusie Panu rzecz miała się inaczej. On przejął naturę ludzką bez skazy grzechu pierworodnego, a więc bez tych skłonności do zatrzymania się nad stworzeniem i lgnięcia do niego, które są dla nas wszystkich największą przeszkodą w modlitwie. Nawet tych zwrotów do siebie i upodobań w sobie, które nieustannie zanieczyszczają nasze życie duchowe, On nie mógł zupełnie doświadczyć, jak to św. Paweł wyraził, mówiąc, że Chrystus nie podobał się sam sobie (Rz 15, 3). Toteż modlitwa w Jego duszy, nie napotykając na żadne przeszkody i mając swój pokarm w Słowie Bożym, hipostatycznie z nią zjednoczonym, osiągała takie wyżyny doskonałości, na które nasz umysł za nią podążyć nie zdoła. I modlitwa przeto Chrystusa jest dla nas pełna tajemnicy, toteż z głębokim duchem wiary i pokorą należy przystępować do wszelkich rozważań na jej temat.

Punktem ich wyjścia będzie zawsze nauka o pełnej naturze ludzkiej Chrystusa, z którą przyjął On wszystkie te same władze i skłonności i nawet dolegliwości, jakie i my mamy, słowem wszystko co ludzkie, oprócz grzechu (por. Hbr 4, 15). Toteż i w Jego modlitwie znajdziemy te same składniki co i w naszej, znajdziemy w niej te same różnorodne formy i przejawy modlitwy, czy to ze względu na przedmiot, czy też na jej wykonanie.

Już w czasie chrztu w Jordanie, jak czytamy w Ewangelii, Jezus modlił się, podczas gdy niebo się otwarło i Duch Święty pod postacią gołębicy zstąpił na Niego i rozległ się głos z nieba: Tyś jest Syn mój miły, w tobie sobie upodobałem (Łk 3, 23). Szczególnie jednak zdumienie budzi w nas opowiadanie ewangeliczne o modlitwie Jezusa w Ogrójcu, z którego wynika, że modlił się On za siebie samego i to z takim napięciem sił ducha i ciała, iż pot jako krople krwi spływał z Niego na ziemię (por. Łk 22, 44). Św. Paweł, mając na myśli to głębokie zmaganie duchowe Jezusa w Getsemani pisze, że zanosił modlitwy i pokorne prośby do tego, który mógł go wybawić od śmierci, z wołaniem i potężnym łzami (Hbr 5, 7).

Św. Tomasz, tłumacząc nam. te teksty Pisma Świętego, zwraca uwagę, że Chrystus Pan nie tylko w czynnikach zmysłowych swej natury ludzkiej, ale i w samej woli, gdy idzie o jej podstawowe skłonności przyrodzone, odczuwał największą odrazę do męki, która Go czekała, i tej odrazie dał On wyraz w prośbie o odwrócenie kielicha. Czynił to zarówno w tym celu, abyśmy mieli na zawsze dowód, jak całkowicie był człowiekiem obdarzonym wszystkimi uczuciami i afektami natury ludzkiej, jak też w celu nauczenia nas, że tego rodzaju skłonności, choć się sprzeciwiają temu, co Bóg chce, nie są jeszcze przez to grzeszne, z chwilą gdy człowiek nad nimi zapanuje i podporządkuje je wyższej woli Bożej. Wolno nam je nawet Bogu z całą ufnością wyjawiać na modlitwie, bylebyśmy tę modlitwę zakończyli z głębi duszy wypływającymi słowami wszakże nie moja, ale twoja niech się stanie wola (Łk 22, 42). Toteż nigdy ludzkość nie znajdzie więcej pokrzepienia i otuchy w chwilach głębszych cierpień duchowych, przede wszystkim w przededniu większych ofiar, których Bóg nieraz może zażądać, jak tam, w Ogrójcu, między Wieczernikiem a Kalwarią.

Ale i inne formy modlitwy Chrystusa Pana znajdujemy w Ewangelii. Tak. więc u grobu Łazarza, podniósłszy oczy swe w górę, dziękuje Ojcu za to, że Go wysłuchał i przez to wzbudził wiarę w Jego Boskie posłannictwo wśród otaczających Go uczniów (por. J 11, 42). Tak samo w modlitwie arcykapłańskiej. po Ostatniej Wieczerzy, prosi o należną Mu po zmartwychwstaniu chwałę ciała: a teraz wsław mnie ty, Ojcze, u siebie chwałą, którą miałem u ciebie pierwej, niźli świat był (J 17, 5). I tu też dał nam Zbawiciel przykład, jak mamy za łaski nam okazywane dziękować, i jak prosić o to, czego nam się wolno od Boga spodziewać.

Nic wszakże dziwnego, że Ewangelie o wiele więcej miejsca poświęcają modlitwie Jezusa za innych. Moc Jego zbawcza jako Boga była uzależniona poniekąd od tej czynności ludzkiej, ustanowionej przez Boga dla zbawienia dusz, a mianowicie od modlitwy. Toteż czytamy, jak się modli za wybranych przez siebie apostołów ­ czy pojedynczo wziętych, jak za św. Piotra (Łk 22, 32), czy też za wszystkich razem (J 17, 9­22). Czytamy dalej, że się modli za swe miasto ojczyste, Jerozolimę (Mt 23, 37), za dzieci, na których niewinne główki kładzie swe błogosławiące ręce (Mt 19, 13), jak wreszcie na Golgocie modli się za swych oprawców (Łk 23, 34).

Głębsze zastanowienie nad tajemnicą wcielenia pozwala nam dojść do wniosku, że modlitwą swą Jezus obejmował całą ludzkość, i to nie ogólnikowo, ale nader szczegółowo, to znaczy, że wiedza Jego ani w przestrzeni, ani w czasie nie miała granic, tak iż znał On wszystkich ludzi Mu współczesnych, i wszystkich, którzy już dawniej żyli na świecie albo mieli nań przyjść aż do końca wieków. Umysł Jego na mocy zjednoczenia duszy ze Słowem Bożym czytał w Nim jak w otwartej księdze dzieje ludzkości i każdą jednostkę we wszystkim, co jej jest najbardziej osobistym, przenikał do głębi.

Św. Paweł miał jasną świadomość tej wszechobejmującej wiedzy i miłości Chrystusa, gdy pisał do Galatów, iż żyję w wierze Syna Bożego, który mię umiłował i wydał samego siebie za mnie (2, 20). Aczkolwiek nie spotkał on Jezusa w czasie Jego ziemskiego życia, był jednak głęboko przekonany, że wzrok duszy Zbawiciela jeszcze za jego ziemskiej pielgrzymki go dosięgał, że Zbawiciel miłował go, modlił się za niego, że na krzyżu mękę swą ofiarował za niego w taki sposób, jakby on jeden był przedmiotem tej miłości. Otóż słowa św. Pawła każdy z nas ma równie prawo powiedzieć o sobie, albowiem Chrystus każdego z nas znał i miłował i za każdego z nas ofiarował się Ojcu niebieskiemu, nie wspólnie za wszystkich razem, ale niejako osobno za każdego, jakby tylko o niego jednego chodziło. Każdy przeto z nas winien być głęboko przekonany o tym, że modlitwa Jezusa, gdy chodził po tej ziemi, i jego dosięgała, że obejmowała całe jego życie od urodzenia do śmierci we wszystkich jego szczegółach i że przenikała do tajników jego życia duchowego i dostrzegała w nich to, co przed oczami własnej jego duszy długi czas mogło być ukryte. Żyć przeto po chrześcijańsku pod wzrokiem Chrystusa, to żyć w tym ciągłym przekonaniu, że plan Opatrzności kierujący ścieżkami naszego żywota został ustalony modlitwą Chrystusa, że już wtedy nasze postępowanie odbijało się w Jego Boskim Sercu i albo pocieszało je swą wiernością, albo raniło opieszałością lub co gorsza ­ zdradą. Jasną świadomość tego miała bł. Aniela z Foligno. W jednym z tych wewnętrznych pouczeń, jakie od Chrystusa otrzymała, dziękował On jej za tę pociechę, której w czasie swej męki doznał poprzez wieki na widok jej nawrócenia i wiernego życia.

Gdy więc Jezus spędzał całe noce na modlitwie, jak nam św. Łukasz przekazał, gdy następnie w Getsemani i na Golgocie staczał ostatni bój o zbawienie świata, roztaczały się przed Jego duszą dzieje całego rodu ludzkiego w najdrobniejszych szczegółach życia każdego z nas; i modlitwa Jego zdobywała dla każdego te łaski, które mu miały wystarczyć do osiągnięcia zbawienia. Z błaganiem łączył Jezus modlitwę przebłagalną: nie za swoje grzechy, bo ich nie miał, ale za grzechy nas wszystkich, które wziął na siebie (Iz 53, 12; 1 P 2, 24; Hbr 9, 28), i za które śmiercią swą, o wartości nieskończonej, na krzyżu całkowicie wyrównał znieważonemu przez nas Majestatowi Bożemu.

Nie zapominajmy wreszcie, że ponad powyższe formy modlitwy wznosił się z duszy Chrystusa nieustający hymn chwały na cześć Ojca niebieskiego. Każde najdrobniejsze poruszenie Jego duszy śpiewało chwałę Tego, który Go posłał na to, aby imię Jego wsławił na świecie (J 17, 4). I w życiu Chrystusa modlitwa pochwalna zajmowała pierwsze miejsce i ona to nadawała ton całemu Jego życiu duchowemu. Już od pierwszej chwili poczęcia w łonie Dziewicy Matki, poprzez lata dziecinne i młodzieńcze w Betlejem, w Egipcie i w Nazarecie, później — w czasie działalności publicznej aż do śmierci krzyżowej, i wreszcie w czasie czterdziestu dni życia w ciele chwalebnym, naczelną pobudką wszystkiego, co Jezus czynił, było, aby Bóg Ojciec był w Nim uwielbiony (J 14, 13).

Gdy sobie uświadomimy to wszystko, co nam Ewangelie opowiadają o modlitwie w życiu Jezusa, lepiej zrozumiemy ten okrzyk, który się wyrwał z ust apostołów: Panie, naucz nas modlić się (Łk 11, 1). Nie mogli oni nie widzieć, jak modlitwa przenikała całe Jego życie, jak promieniowała z Jego osoby na całe otoczenie, jak ożywiała nauczanie. Zdawać sobie też musieli sprawę z tego, że modlitwa ich Mistrza przewyższa nieskończenie wszystkie praktyki modlitewne, do których oni byli przyzwyczajeni w Starym Zakonie, że jest bardziej wewnętrzna, duchowa, bardziej bezpośrednio prowadząca do Boga. Znane im były słowa Zbawiciela do Samarytanki, zapowiadające nadejście godziny, gdy prawdziwi czciciele będą czcili Ojca w duchu i prawdzie (J 4,
23), toteż w duszach ich z początku na pół świadomie, potem coraz wyraźniej budziło się pragnienie tej umiejętności bardziej wewnętrznego i duchowego obcowania z Ojcem niebieskim.

W odpowiedzi na ich prośbę nauczył swych wybranych tej cudownej modlitwy, którą nazywamy Modlitwą Pańską i która nigdy nie przestanie być aż do końca świata wzorem wszelkiej modlitwy chrześcijańskiej, wzorem — regułą, na którym każda z nich będzie musiała się opierać i do którego każda z nich winna wracać. (...)

W miarę jak zbliżała się chwila rozwiązania, modlitwa Chrystusa coraz bardziej musiała uderzać apostołów i zagrzewać ich dusze. W szczególności na trzy momenty należy tu zwrócić uwagę, Jeden ­ to cudowna modlitwa kapłańska zachowana w siedemnastym rozdziale Ewangelii św. Jana, a wypowiedziana publicznie, wobec apostołów, po Ostatniej Wieczerzy i ustanowieniu Eucharystii, bezpośrednio przed męką. Tą najwznioślejszą modlitwą, jaką świat słyszał, pożegnał się Jezus z wybranym gronem swych współpracowników, nic więc dziwnego, że głęboko zapadła ona w duszę i utkwiła w pamięci najmłodszego i najgorliwszego św. Jana. Drugim momentem, w którym modlitwa Chrystusa szczególnym zajaśniała blaskiem, było konanie w Ogrójcu. Początkowo nie zrobiła ona na nich równie silnego wrażenia, bo senność zamknęła im oczy, ale później, gdy oświeceni Duchem Świętym rozważali te święte godziny, w których okazali się tak ospałymi, zdali sobie jasno sprawę, jakich wielkich spraw byli tam świadkami. Dzięki temu modlitwa w Ogrójcu stała się przedmiotem pierwszych katechez ewangelicznych i z nich przeszła do trzech pierwszych Ewangelii.

Najwyższe wzory modlitwy dał nam jednak Chrystus w tym czasie, kiedy składał ofiarę życia na Golgocie. Siedem słów, jakie wypowiedział z wysokości krzyża, nie przestanie być dla nas nigdy tym ogniskiem, u którego zapalać będziemy nasze modlitwy i zagrzewać serca.

Ale z końcem Jego ziemskiego życia na Golgocie modlitwa Jego nie ustała. Św. Paweł uczy, że zasiadłszy po zmartwychwstaniu na prawicy Ojca, Chrystus wciąż żyje, aby się wstawiać za nami (Hbr 7, 25). Jednym z celów wcielenia było dać mu takiego orędownika, którego głos nie mógłby nie być wysłuchany, bo przemawia nim do Ojca niebieskiego współistotny Mu Syn, który swym życiem ziemskim i śmiercią wynagrodził Mu zniewagę i odkupił cały ród ludzki.

Choć w innej postaci niż na ziemi, modlitwa Chrystusa trwa dalej po Jego śmierci, zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu i trwać będzie na wieki. Jej składnik pochwalny i dziękczynny nigdy nie ustanie i w chórze błogosławionych zastępów wielbiących Boga, głos Chrystusa zawsze będzie nad wszystkimi innymi górował poprzez wieki, bez końca i kresu. Natomiast modlitwa Jego błagalna i przebłagalna trwać będzie tylko do końca świata i wtedy dopiero ustanie, gdy liczba wybranych będzie wypełniona i sprawiedliwości Bożej na tej ziemi stanie się zadość. Do tej chwili nie przestanie ona czuwać nad światem i wyjednywać mu u miłosierdzia Boskiego łaski przebaczenia, odrodzenia i wytrwania.

Nie traćmy tego nigdy sprzed oczu, że swoje modlitwy zanosi tam za nas ten sam Jezus, łączący w sobie naturę Boską i ludzką. Modli się On za nas nie jako Bóg, ale jako człowiek. Uwielbiona i cudownie przeistoczona natura ludzka nie zamarła w Nim tam bynajmniej w bezczynności, ale zaszczepiona na osobie Boskiej, tam dopiero rozwinęła do najwyższego stopnia swe najistotniejsze czynności. A wszak wśród nich: modlitwa zajmuje pierwsze miejsce.

Co jednak tajemnicę modlitwy Chrystusa w niebie czyni jeszcze bardziej doniosłą i pociągającą dla nas, to jej cudowny związek z nami, z naszymi osobistymi modlitwami. Wystarczy wymienić dogmat Mistycznego Ciała i dogmat Eucharystii, aby sobie uprzytomnić, do jakiego stopnia modlitwa Chrystusa jest nam bliska. Przez ofiarę eucharystyczną odbywa się ona regularnie wśród nas, gdy otaczamy ołtarze, zaś na mocy zjednoczenia w Mistycznym Ciele Kościoła — rozlega ona w nas samych, w duszach naszych, w których Duch Święty, Duch Chrystusa, modli się za nas wzdychaniem niewymownym (Rz 8, 26). Głęboko uświadamiał to sobie św. Paweł, gdy mówił, że sam on już nie żyje, ale żyje w nim Chrystus (Ga 2, 20) — żyje, modli się w nim i działa przez niego.

I my wszyscy za jego przykładem winniśmy sobie duchem wiary uświadamiać ten tajemny nasz stosunek do Chrystusa, który chce w nas i przez nas się modlić. Przez nas chce On dalej prowadzić życie modlitwy, które zapoczątkował w czasie swej ziemskiej pielgrzymki i które teraz wiedzie i tam w niebie na prawicy Boga, Ojca i tu, na ziemi, pod podwójną osłoną postaci Ciała eucharystycznego i Ciała Mistycznego. Jak serce tętnem odbija się we wszystkich żyłach krwionośnych naszego ciała, tak i modlitwa Chrystusa, wyraz Jego miłości dla Boga i dusz, pulsuje w duszach Mu oddanych, i pulsuje tym silniej, im bardziej są one w duchu wiary świadome tego tajemnego związku z modlitwą Chrystusa. Momentem zaś, w którym winny sobie tę łączność w szczególny sposób uświadamiać, jest msza święta i komunia. Cóż bowiem może nam bardziej uprzytomnić, iż naprawdę Chrystus chce się w nas modlić, jak nie to łączenie się z nami w ofierze i pokarmie eucharystycznym.

Jak organy w kościelnym nabożeństwie podtrzymują śpiew wiernych, zespalają w jedno ich głosy i kierują nimi, tworząc harmonijną całość, tak i modlitwa Chrystusa harmonizuje modlitwy wiernych całego świata w jeden potężny hymn chwały i w ten sposób urzeczywistnia istotny cel, dla którego został On stworzony. Urzeczywistnia ona też cel tajemnicy wcielenia, który sam Zbawiciel wyraził w swej modlitwie arcykapłańskiej, gdy mówił do Boga Ojca: A nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy przez słowo ich uwierzą we mnie, aby wszyscy byli jedno, jako ty, Ojcze, we mnie, a ja w tobie, aby i oni w nas jedno byli, aby uwierzył świat, żeś ty mnie posłał. A ja chwałę, którą mi dałeś, dałem im, aby byli jedno, jako i my jedno jesteśmy. Ja w nich, a ty we mnie, aby osiągnęli doskonałą jedność i żeby świat poznał, żeś ty mnie posłał, i umiłowałeś ich, jako i mnie umiłowałeś (J 17, 20­23).



Modlitwa Maryi

"A Maryja wszystkie te słowa zachowywała, rozważając w sercu swoim." Łk 2, 19

Zaczerpnąwszy światła i zachęty do modlitwy u źródeł Zbawiciela (por. Iz 12, 3), zwróćmy się teraz do Jego Najświętszej Matki i przyjrzyjmy się, jak też w Jej duszy odbywał się ten cudowny proces obcowania z Bogiem. Od Jezusa dzieli Ją nieskończoność, jaka jest między Stwórcą a stworzeniem. W Nim bowiem nawet to, co jest stworzone, tj. natura ludzka, będąc zaszczepiona na osobie Boskiej, wznosi się tak wysoko ponad wszelkie inne stworzenia, że zwykłe jej czynności — a więc i modlitwa — osiągają wyżyny, na które ludzkość wznieść się nie może. Inaczej u Maryi, która jest takim samym stworzeniem jak my wszyscy i przez to jest nam bliższa i bardziej dostępna do naśladowania z naszej strony. I Ją wprawdzie oddziela od nas wielki dystans już nie Stwórcy od stworzenia, ale świętości nieskalanej grzechem i z tego względu jest Ona bliższa Jezusa niż nas. Oni dwoje tylko, Syn i Matka, wolni od zmazy grzechu pierworodnego, mają w duszy tę całkowitą przejrzystość na światło Boże i tę zdolność całkowitego oddania się — bez żadnego zatrzymywania się na sobie ­ dobru najwyższemu. Toteż nie sposób w takim studium ogólnym o modlitwie pominąć Maryi. Taka chwila zastanowienia się nad tym, czym musiała być modlitwa w Jej duszy, na pewno dobrze zrobi każdemu, kto się chce nauczyć dobrze modlić.

Podczas gdy jednak o modlitwie Jezusa Ewangelia nam przechowała wiele wiadomości, o modlitwie Maryi milczy prawie zupełnie. Jedynie więc z zachowania się w tych kilku nielicznych scenach, w których jest o Niej mowa, będziemy mogli wysnuć, czym musiała być dla Maryi modlitwa.

Przepiękny kantyk Wielbij, duszo moja, Pana świadczy dobitnie, że już od zarania swego życia Maryja karmiła swą duszę starą tradycyjną modlitwą ludu wybranego. Szczególnie Psalmy, te pieśni modlitewne, ułożone z natchnienia Ducha Świętego przez króla Dawida i innych gorliwych wyznawców Bożych, musiały być często na Jej ustach i w sercu. Toteż gdy na głos Elżbiety poczuła sama w sobie natchnienie, aby głośno wyrazić swe uwielbienie i wdzięczność dla Pana, uczyniła to w tym tradycyjnym tonie Psalmów i hymnów chwalebnych Starego Przymierza, przewyższając je wszystkie mocą, prostotą i wdziękiem. Magnificat stał się codzienną modlitwą wieczorną Kościoła, bo nic lepiej nie wyraża uwielbienia i wdzięczności duszy ludzkiej za dary Boże, które tak nieskończenie przekraczają to wszystko, co nam się od Stwórcy należy i czego się od Niego spodziewamy.

Znamienne są słowa, które św. Łukasz dwukrotnie powtarza w Ewangelii dzieciństwa, że Maryja zachowywała i rozważała w swym sercu to wszystko; co się z Nią i wokoło Niej działo. Po raz pierwszy — pisze on — rozważała je wnet po narodzeniu Dzieciątka i cudownym powiadomieniu o nim pasterzy betlejemskich przez aniołów (Łk 2, 19), po raz drugi zaś z okazji znalezienia dwunastoletniego Jezusa w Świątyni pośród doktorów (Łk 2, 51).

Chodzi tu na pewno o modlitwę, tj. rozważanie dobrodziejstw Bożych przepojone miłością i wdzięcznością dla Tego, od którego one płyną. Już od dzieciństwa dusza Maryi przywykła do tego obcowania wewnętrznego z Bogiem, a treścią jego było objawienie Starego Przymierza i wielki plan zbawienia zapowiedziany w nim ludzkości. Teraz — w miarę jak plan ten zaczyna się urzeczywistniać w Jej oczach i z Jej czynnym udziałem — treść modlitwy Maryi pogłębia się wciąż i wzbogaca. Magnificat świadczy nam o tym pierwszym wybuchu miłości pod wrażeniem zwiastowania i pozwala wnioskować, że w miarę jak się plany Boże rozwijają, i modlitwa wciąż w duszy Maryi mocniejszymi rozbrzmiewa tonami, ukrytymi wprawdzie już przed ludźmi, ale tym milszymi Bogu.

Po wzruszających zapowiedziach w dniu zwiastowania i nawiedzenia, przychodzą radosne chwile narodzenia z hołdem aniołów, pasterzy, starców w Świątyni i wreszcie mędrców ze Wschodu. W dwóch ostatnich scenach brzmi już jedna nuta grozy i wkrótce wybucha ona w całej pełni w rzezi niewiniątek, która powoduje Najświętszą Rodzinę do szukania schronienia w Egipcie. Jaka tu szeroka skala tematów do modlitwy dla duszy wtajemniczonej jak nikt inny w tajemnice planów Bożych.

Od powrotu z Egiptu do rozpoczęcia działalności publicznej Jezusa już tylko raz Ewangelia otwiera zasłonę zakrywającą przed naszymi oczyma tajemnice ukrytego życia w Nazaret, a to w tym celu, aby nam pokazać pierwszą podróż Zbawiciela do Jerozolimy, pierwsze Jego zetknięcie się z przedstawicielami ludu wybranego, który Go od tylu wieków wyczekiwał, i pierwsze pojawienie w tej Świątyni, gdzie wszystko o Nim mówiło, wszystko zapowiadało Jego przyjście. Tajemnicze odłączenie się dwunastoletniego chłopca od Matki i przybranego Ojca i niemniej tajemnicze nawet dla Nich obojga wytłumaczenie z Jego strony tego kroku, dało okazję św. Łukaszowi do zaznaczenia, jak się to krótkie przejście odbiło w duszy Maryi. Czytamy więc u niego najpierw, że Maryja nie zrozumiała w całej pełni odpowiedzi Jezusa, a następnie, że zachowała ją wraz z całym tym przejściem w swym sercu, aby je tam na modlitwie rozważać (Łk 2, 51). Widzimy ze słów, Ewangelisty, że było w planie Opatrzności Bożej dawać Jej zrozumienie planu tego wielkiego dzieła, do którego została powołana, nie od razu, lecz powoli i stopniowo. Ona zaś odpowiadała, jak tylko mogła najlepiej, przechowując w przepełnionym miłością sercu wszystko, co widziała i słyszała, i snując z tego nieustającą modlitwę. W ten sposób ukryta myśl Boża dojrzewała powoli w Jej duszy na modlitwie i ze wzrostem świateł nadprzyrodzonych coraz jaśniejszym się Jej stawało, czego Bóg od Niej jeszcze zażąda.

Cały ten długi okres ukrytego życia w Nazaret da się sprowadzić w życiu Maryi do tego zachowywania i rozważania w sercu Bożego planu odkupienia, w miarę jak coraz jaśniejszym się stawał dla Jej myśli. W tym cichym obcowaniu z sobą najpierw tych trojga, a później po zgonie św. Józefa — dwojga tylko najświętszych postaci, obok pracy modlitwa musiała zajmować o wiele więcej miejsca niż rozmowa. Nie tyle słowem, ile wewnętrznym oddziaływaniem duchowym musiał Zbawiciel odpłacać swej Matce za Jej trudy nad swym wychowaniem, wychowując ze swej strony Jej duszę i kierując Jej postępem po drogach Bożych. Toteż gdy przyszła chwila opuszczenia ubogiego domu rzemieślniczego w Nazarecie, dusza Matki była już całkowicie dojrzała do współpracy z Synem, nie jawnej, ale ukrytej, dokonywanej cichą modlitwą w głębi duszy.

Tej współpracy możemy się domyślić w dalszym ciągu opowiadania ewangelicznego, choć ono tak mało o niej wspomina. Możemy się jej domyślić w ciągu tych trzech lat życia publicznego, kiedy Maryja z daleka towarzyszy swemu Synowi i z najwyższym pietyzmem przechowuje w duszy wszystkie odgłosy, które do Niej dochodzą o Jego działalności, o nauce, o cudach i dobrodziejstwach okazywanych cierpiącej ludzkości, o modlitwach, na których nieraz noce spędzał. Jeszcze bardziej wolno nam snuć przypuszczenia na temat modlitwy Maryi, gdy w opisie Męki Pańskiej ujrzymy Ją na Golgocie, stojącą u stóp krzyża i otrzymującą z ust Syna ostatnie słowa pożegnania ziemskiego, tak pełne treści dla Niej samej i dla nas. Jakże głębokim echem musiało się odbić w duszy Matki to wszystko, co widziała i słyszała koło siebie, a jeszcze bardziej — co oczyma duszy dostrzegała w duszy Syna.

Odtąd Ewangelia o Najświętszej Pannie już nie wspomina i tylko raz jeden jeszcze spotykamy się z Jej imieniem ­ w Dziejach Apostolskich: tam gdzie jest mowa o zbieraniu się apostołów w Wieczerniku w okresie owych dziesięciu dni dzielących wniebowstąpienie od zesłania Ducha Świętego. Dowiadujemy się, że wraz z apostołami zbierały się tam pobożne niewiasty, które towarzyszyły Jezusowi w czasie Jego życia publicznego, i że wśród nich była i Maryja, Matka Jego, i bracia Jego i że wszyscy jednomyślnie trwali na modlitwie (Dz 1, 14). ,

Mamy tu więc nader wyraźnie zaznaczony udział Maryi w samych początkach Kościoła i to w tym, co w życiu jego będzie najważniejsze, mianowicie w modlitwie wspólnej. Stąd wolno nam też wysnuć wniosek, że nie brakło jej także w gronie apostołów i po zesłaniu Ducha Pocieszyciela, który miał swym światłem nauczyć ich wszelkiej prawdy i dać im jasne zrozumienie zadań powierzonych im przez Zbawiciela. Jednym z pierwszych był nakaz odtwarzania na Jego pamiątkę tego, czego On dokonał w czasie Ostatniej Wieczerzy. I w samej rzeczy dwukrotnie nam wspomina św. Łukasz w dalszym ciągu swych dziejów to uczestnictwo łamania chleba, na które się pierwsi uczniowie Chrystusa zbierali po domach (Dz 2, 42 i 46). Ze słów Ewangelisty jasno wynika, że ta mała gromadka nie przestawała bynajmniej bywać i w świątyni, aby brać jednomyślnie udział w uroczystym kulcie Starego Przymierza, ale później powracając do domów, w znacznie skromniejszych ramach liturgicznych, zapoczątkowała kult eucharystyczny, który z czasem miał usunąć tamten i podbić dla siebie świat cały.

Najwierniejszą w obu tych kultach musiała być Maryja, bo też i nikt tak jak Ona nie pojmował ich wzajemnego stosunku do tego procesu powolnego odchodzenia w cień pierwszego, aby drugi mógł się stać głównym ośrodkiem duchowego życia chrześcijan.

O tym, jak się rozwijała modlitwa w duszy Maryi na tych pierwszych zebraniach eucharystycznych, nic pozytywnego wiedzieć nie możemy i daremnym byłoby chcieć ją ująć w jakąś konkretną formę. Wolno natomiast snuć pewne ogólne rozważania o doskonałości tej modlitwy i to nie tylko w tym końcowym okresie Jej życia, ale i w całym jego ciągu. Punktem wyjścia winny być dane wiary, odnoszące się do Maryi, które nas uczą o niezwykłych Jej przywilejach i o wynikającej z nich zupełnie wyjątkowej Jej doskonałości. Z konieczności musiały się one bardzo silnie zaznaczyć w całym Jej życiu duchowym, a więc i w modlitwie, w Jej nieustającym obcowaniu z Bogiem.

Podstawą wszystkiego jest tu Boskie macierzyństwo Maryi oraz pierwszy jego owoc — Jej niepokalane poczęcie. Maryja została bowiem uchroniona od skazy grzechu pierworodnego w przewidywaniu zasług Chrystusa, którego miała być Matką. Oba te przywileje łączą się najściślej z sobą jako przyczyna i skutek — lub dokładniej ­ jako cel i środek, który doń przygotowuje. Ta, która miała w swym łonie począć Odkupiciela ludzkości z niewoli grzechu, musiała być sama wolna od wszelkiej najdrobniejszej jego skazy i to właśnie zapewnił Jej przywilej niepokalanego poczęcia.

Z tego przywileju wypływa i cała doskonałość życia duchowego Maryi, a więc i doskonałość Jej modlitwy. wolna od tego rozstroju, który grzech pierworodny wniósł do naszej duszy, nie miała Ona tych odruchów wyobraźni, które nam tak utrudniają skupienie na modlitwie. We wnętrzu Jej duszy panowało zawsze doskonałe skupienie i myśl Jej z całą powolnością dla rozkazów woli szła tam, dokąd ją miłość Boga i bliźniego zwracała.

Jeszcze znamienniejsze i ważniejsze było to, co niepokalane poczęcie zapewniało Maryi w dziedzinie uczuć i woli, gdzie bolesny rozstrój naszej natury najsilniej daje się odczuwać w formie owych trzech pożądliwości, o których nas uczy św. Jan (1 J 2, 16). U Niej nie tylko nie było żadnego nieumiarkowanego pożądania dóbr tego świata i poruszeń zmysłowych buntujących się przeciw rozumowi i woli, ale i w samej dziedzinie ducha nie było tam tych wiecznych zwrotów do siebie, które w nas zanieczyszczają najpiękniejsze wzloty naszej duszy i nawet na modlitwie nie dają nam spokoju. O Niej jednej można powtórzyć to, co św. Paweł powiedział o Jezusie, iż nie podobał się sobie (Rz 15, 3), to znaczy, że i Ona nie miała tego lubowania się w sobie i zatrzymywania się myślą na sobie, ale że widok wielkich rzeczy, które Bóg czynił w Jej duszy, był zawsze tylko pobudką do aktu czci i uwielbienia dla ich Sprawcy. Wszak to jest podstawowy ton kantyku Wielbij, duszo moja, Pana i tym tonem brzmiała cała Jej modlitwa, całe życie wewnętrzne.

Nie mogło więc być w nim miejsca na te głębokie i nieraz długotrwałe procesy oczyszczenia, przez które przechodzą dusze szczególnie uprzywilejowane przez Boga, nim dojdą do wyższych stopni modlitwy. Ona ich nie potrzebowała, gdyż dusza Jej od momentu, gdy została stworzona, posiadała przezroczystość kryształu, w którym nic nie staje na przeszkodzie światłu Bożemu. To, do czego zaledwie w nieznacznym zakresie i w niewielkim stopniu dochodzą najświętsze dusze, wspinając się po stromych drogach oczyszczenia, oświecenia i zjednoczenia, to Maryja posiadała od razu. Od pierwszej chwili miała to, co u nich było kresem, do którego dążyły, a mianowicie zjednoczenie z Bogiem przebywającym w duszy z jasną przy tym świadomością, że zjednoczenie to zawdzięcza Wcielonemu Słowu Bożemu.


Czymże wobec tego musiała być modlitwa w Jej duszy w chwilach, w których to Wcielone Słowo Boże nosiła jeszcze w swym dziewiczym łonie albo karmiła Go swą piersią i tuliła do łona, gdy później czuwała nad Nim i długie lata współżyła w szarym, codziennym trudzie, gdy Go słyszała nauczającego, gdy stała u stóp krzyża i wreszcie witała Zmartwychwstałego? Tego żaden umysł nie potrafi wyrazić, ale z zachwytem stawać będzie zawsze przed tą tajemnicą wewnętrznego życia Maryi. To pewne, że w Jej życiu w całej pełni doskonałości urzeczywistnione zostało najgorętsze pragnienie wszystkich świętych dusz ze św. Pawłem na czele ­ jakiegoś bardzo ścisłego, intymnego, wewnętrznego zjednoczenia z Chrystusem. Nie zewnętrzne obcowanie z Synem przez tyle lat było najważniejszym w Jej życiu, ale wewnętrzne zjednoczenie ich dusz, a ono w niczym nie uległo zmianie, gdy się od siebie oddalili z początkiem życia publicznego. Później zaś od Wieczernika, Ogrójca i Kalwarii poprzez zmartwychwstanie, wniebowstąpienie i zesłanie Ducha Świętego jeszcze bardziej się zacieśniało i pogłębiało. Dusza Maryi porozumiewała się z duszą Jezusa tym głębokim zjednoczeniem wewnętrznym o wiele doskonalej, niż my się między sobą porozumiewamy za pomocą słów.

Wobec tej doskonałości życia duchowego Najświętszej Panny, niejeden może zadać sobie pytanie, czy wobec tego mogło być w Jej życiu miejsce na zasługę, skoro nie znała Ona w nim tych walk i zmagań, które nasze życie przepełniają. Takie stawianie tego zagadnienia wynika z błędnego pojmowania źródła zasługi. Nie trudności, jakie się ma do pokonania, stanowią o istocie zasługi, ale miłość, z jaką uczynek spełniamy. Trudności są tylko jej miarą
zewnętrzną czy też wskaźnikiem, bo to, że ktoś pomimo wielkich trudności zdobył się na dany czyn, świadczy, iż wola jego bardziej go chciała, że mocniej ukochała cel, do którego on prowadzi. Nie jest to jednak wskaźnik nieomylny, bo i w stosunkach między ludźmi bardziej sobie cenimy drobną i łatwą usługę wyrządzoną chętnie i świadczącą o miłości, niż większą, trudniejszą, wyświadczoną z ociąganiem się i nie dowodzącą wielkiej miłości dla nas.

Jeśli to weźmiemy pod uwagę, to łatwo zrozumiemy, że przywilej niepokalanego poczęcia nie tylko nie zmniejszył u Najświętszej Panny możności zasługi, ale ją ogromnie zwiększył przez to, że nie dopuścił, aby Jej miłość Boga była czymkolwiek skrępowana lub zahamowana, tak jak się to u nas dzieje. Wolna od tych zwrotów do siebie, które w naszym życiu duchowym zawsze coś Bogu ujmują, mogła Ona w każdym swym czynie zewnętrznym czy wewnętrznym, w każdym poruszeniu duszy, oddać się Bogu całą mocą woli i przez to uzyskać większy jeszcze stopień zjednoczenia z Nim, a jednocześnie wzmożenie łaski uświęcającej i towarzyszących jej cnót. I pod tym więc względem modlitwa Maryi posiadała doskonałość niedostępną dla grzesznego rodu ludzkiego.

Wszystko to nam tłumaczy wyjątkowe miejsce, jakie Maryja zajmuje w dziele odkupienia; nie jest Ona tylko biernym jego przedmiotem, ale i czynnym współpracownikiem. Już jako bierny przedmiot odkupienia, inaczej niż my Ona je przyjęła. Podczas gdy bowiem my wszyscy zostajemy odkupieni przez chrzest święty z niewoli grzechu, w którą wpadliśmy, Maryja przez zasługi Tego, który miał być Jej Synem, została od niej w samej chwili swego poczęcia uchroniona. Dzięki temu przywilejowi stała się Ona zdolna jak nikt inny do czynnej współpracy w dziele, którego Jej Syn przyszedł dokonać na świecie. W miarę jak całą pełnią swej miłości odpowiadała udzielanym Jej łaskom i spełniała swe obowiązki Matki Odkupiciela, Bóg wzbogacał Jej duszę większymi łaskami i odkrywał Jej stopniowo coraz więcej ze swych planów.

Nie można wątpić, że Maryja jeśli nie wprost słowami z ust Jezusa, to przez wewnętrzne połączenie z Jego duszą otrzymała pełne zrozumienie Jego ofiary krzyżowej, tak iż na Golgocie Ona jedna pojmowała doniosłość wszystkiego, co się tam działo. I nie tylko pojmowała, ale pomimo bólu przenikającego Jej duszę, godziła się na tę ofiarę, mającą zadośćuczynić za grzechy całego świata i łączyła z nią ofiarę swego macierzyńskiego serca. Na
tym opierają się te tytuły, które często Jej dajemy: Współodkupicielki rodu ludzkiego i Wszechpośredniczki wszystkich łask. Ona jedna brała czynny i świadomy udział swą modlitwą w akcie odkupienia, jakiego Chrystus dokonał na krzyżu swą śmiercią, a że aktem tym zdobył On wszystkie bez wyjątku łaski, jakie kiedykolwiek ludzkość uzyskała i uzyska, przeto i udział Jego Matki rozciąga się równie daleko, jak i zbawczy wpływ Syna.

Związek ten nie mógł ustać u kresu życia doczesnego Maryi. Stąd to ogólne przekonanie wiernych, że i po śmierci jest Ona u boku Syna Jego współpracowniczką, że dopuścił On Ją do rządów, jakie sprawuje nad swym Kościołem w niebie, na ziemi i w czyśćcu, tak iż nic się tam nie dzieje, w czym by Ona nie brała udziału swym wstawiennictwem (...).

Modlitwa świętych na przykładzie modlitwy św. Dominika

"Chcę tedy, aby mężowie modlili się każdym miejscu, podnosząc czyste ręce, bez gniewu i sporów." 1 TM 2, 8

Najwyższym i niedoścignionym wzorem modlitwy jest sam Bóg­Człowiek, Chrystus Pan, a po Nim — Najświętsza Maryja Panna, która także swoim życiem modlitwy wyniesiona została ponad wszelkie stworzenie. Wskazawszy te najwyższe wzory modlitwy, chcielibyśmy teraz dać obraz jej rozwoju w duszach wielkich świętych Kościoła, z którymi pomimo wysokiej doskonałości, do jakiej doszli, łączy nas wspólność grzechu pierworodnego i wypływających zeń nędz i bied ludzkich. Ale tu kłopot niemały sprawia zagadnienie, co wybrać z tak obfitego materiału, bo przecież modlitwa jest ośrodkiem świętości i głównym jej źródłem ożywczym, toteż nie może jej nie być, tam gdzie jest świętość. Czy przebiec cały szereg postaci i wskazać właściwe każdej cechy modlitwy, czy też zatrzymać się nad jedną wybitniejszą osobistością i jej postarać się wykraść tajemnicę modlitwy świętych?
To drugie wydało mi się odpowiedniejszym i cóż dziwnego, że moja myśl zwróciła się do najdroższej mi postaci — św. Dominika, będącego w mym życiu zakonnym tym kamieniem, z którego sam zostałem wyciosany (por. Iz 51, 1). Przemawiała za tym zresztą jedna ciekawa okoliczność: oto wśród najbliższego otoczenia św. Dominika chęć wykradzenia mu tej tajemnicy modlitwy była bardzo żywa, jak o tym świadczą zeznania braci przed kanonizacją i najstarsze żywoty spisane przez najbliższych jego towarzyszów lub na zasadzie ich opowiadań.

Uderza to szczególnie w żywocie Świętego, pióra Teodoryka z Apoldy, którego ostatni rozdział jest pod tym względem niezmiernie ciekawy. Dowodzi on, że w samej rzeczy św. Dominik, gdy się modlitwie oddawał, był podpatrywany, prawie chciałoby się powiedzieć — szpiegowany przez braci tak gorąco pragnących przeniknąć wielką tajemnicę modlitwy świętych. Z podpatrywań tych powstał osobny rozdział — tak prosty i naiwny, a tak pouczający zarazem, że trudno się oprzeć pokusie, aby go niemal w całości nie przytoczyć. Dodajmy, że w rękopisie autora tekst był ilustrowany obrazkami mającymi na celu pokazać te różne postawy, jakie św. Dominik przybierał na modlitwie. Mamy tu opowiadanie naocznego świadka (jednego czy kilku) i ono najlepiej dopełni nasze teoretyczne rozważania nad tymi przejawami pełni modlitwy, kiedy całkowicie opanuje ona człowieka i przeniknie do głębi jego ducha.

Oto w swobodnym przekładzie główne ustępy tego ciekawego opowiadania noszącego tytuł: Dziewięć sposobów modlenia się używanych przez św. Dominika i dwa przykłady, które gdzie indziej zostały pominięte:

Ten sposób modlitwy, w którym dusza i ciało nawzajem się podniecają do pobożności, nieraz doprowadzał św. Dominika do łez i taką gorliwość wzbudzał w jego woli, że nie sposób było modlitwy utrzymać w granicach ducha, ale przenikała ona na zewnątrz i przejawiała się w rozmaity sposób w ruchach i postaci ciała. Napięcie rozmodlonego umysłu pociągało i ciało do próśb, błagań i dziękczynień.

Poza zwykłymi sposobami modlitwy, tj. poza mszą świętą i śpiewem Psalmów czy to w chórze w czasie oficjum, czy to w drodze, które to praktyki św. Dominik odprawiał z największą pobożnością i w czasie których nieraz wychodził z siebie i zdało się, że z Bogiem i aniołami rozmawia, miał on jeszcze następujące sposoby modlenia się:

Najpierw pochylał się pokornie przed ołtarzem; jakby Chrystus, którego ołtarz przedstawia, był tam nie tylko wyobrażony, ale rzeczywiście i osobiście obecny i czynił to w myśl słów Eklezjastyka Modlitwa korzącego się przeniknie obłoki (Syr 35, 17). Nieraz przypominał braciom, czy to powiedzenie Judyty, że modlitwa pokornych i cichych zawsze się Panu podobała (por. Jdt 9, 11n), czy to, że pokorą zdobyła niewiasta kananejska to, o co prosiła, podobnie jak i syn marnotrawny. Mawiał też wtedy nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój (Mt 8, 8) lub też: Uniżaj bardzo, Panie, ducha mego (Syr 7, 17), albowiem całkowicie upokorzony jestem przed tobą, o Panie (Ps 119, 107). W ten sposób stojąc przed Chrystusem, Święty skłaniał przed Nim głowę oraz całą postać swoją i w rozważaniu swego poddaństwa i doskonałości Chrystusowej cały rozpływał się w czołobitności przed Nim. I uczył braci, aby to czynili za każdym razem, kiedy przechodzić będą przed wizerunkiem krzyża, na to, aby Chrystus, który tak bardzo się upokorzył dla nas, widział też nas często upokarzających się przed Jego Majestatem. Tak samo powiedział braciom, aby się upokarzali przed całą Trójcą Świętą, pochylając głowę przy wymawianiu ŤChwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemuť. Od tej postawy głębokiego pochylenia, jak to jest przedstawione na obrazku, zaczynał zawsze św. Dominik swe modlitwy.

Modlił się też często, leżąc krzyżem na ziemi i kruszył się i kajał sam w sobie, mówiąc tak głośno, iż można było go słyszeć, te słowa Ewangelii: Panie, bądź miłości mnie grzesznemu (Łk 18, 13). Z wielkim też przejęciem i głębokim wstydem powtarzał wtedy słowa Dawida Jam jest, który zgrzeszył, jam, jest, który źle uczynił (1 Kr 21,
17). I płakał a łkał mocno, po czym znowu mówił: Panie, nie jestem godzien oglądać wysokości nieba z powodu tak ciężkich nieprawości moich, gdyż przebudziłem gniew Twój i zło przed Twym obliczem uczyniłem. Zaś z Psalmu, rozpoczynającego się od słów: Boże, słyszeliśmy na własne uszy, z wielką mocą i przejęciem wymawiał te słowa: Bo aż w proch pochyliła się dusza moja, a żywot mój przylgnął do ziemi (Ps 43, 26), albo też Pochyliła się aż do ziemi dusza moja, ale ty ożyw mnie według słowa twego (Ps 119, 25.
Albo też stojąc przed ołtarzem, albo w kapitularzu przed krzyżem wzrok swój w nim zatapiał i raz po raz uginał kolana, czasem i do stu razy. Nieraz nawet od komplety do północy spędzał czas na modlitwie, już to wstając, już to klękając na wzór św. Jakuba Apostoła lub na wzór tego trędowatego z Ewangelii, który padłszy na kolana wołał: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić (Mt 8, 2), lub wreszcie na wzór św. Szczepana modlącego się na kolanach wielkim głosem: Panie, nie poczytuj im tego grzechu (Dz 7, 60). I powstała wtedy w Świętym Ojcu wielka ufność w miłosierdzie Boże i dla niego samego, i dla grzeszników, i dla nowicjuszów, których pragnął utrzymać w zakonie i których już posyłał do prac kaznodziejskich. I nie mógł nieraz powstrzymać głosu, tak iż bracia słyszeli, jak mówił Do Ciebie wołam ja, o Panie Boże mój, nie milczże na wołanie moje, abym gdy będziesz milczał na mój głos, nie stał się podobnym do zstępujących do grobu (Ps 27, 1).

Czasem zaś modlił się w duchu tak cicho, że nic zupełnie nie było słychać, i nieraz stał długo, trwał na klęczkach nieruchomy, jakby w zachwycie. Widać też nieraz było z wyrazu twarzy, że duch jego przeniknął niebo, bo oto twarz rozjaśniała się radością i łzy tryskały mu z oczu. I widać było, że czegoś gorąco pożąda, tak jak człowiek spragniony wody, gdy się zbliża do źródła, lub jak podróżnik, gdy już jest blisko swej ojczyzny. Wtedy zdawał się zmagać ze sobą i jakby nabierał mocy i szybko zaczynał się poruszać już to wstając, już to znowu klękając. Zachowywał jednak przy tym wielką godność ruchów. I tak już był przyzwyczajony do klęczącej postawy, że często w zajazdach w czasie podróży po trudach dnia czy nawet w drodze rad do niej powracał jako do najmilszego sposobu ofiarowywania swej służby Bogu. Zachęcał też do tego braci, więcej jednak przykładem niż słowem.

Zdarzało się także, że gdy święty Ojciec Dominik był w jakimś konwencie, stawał wyprostowany przed ołtarzem nie oparty o nic ani nawet nie dotykając się niczego i nieraz przy tym trzymał przed sobą dłonie, jakby coś przed Bogiem czytał z wielkim szacunkiem i pobożnością. Zdało się, że rozmyśla jakieś słowa Boże i że je sobie ze słodyczą powtarza. Przyjął zaś ten zwyczaj modlenia się zapewne za przykładem Zbawiciela, o którym pisze św. Łukasz (4, 16), że jak to miał we zwyczaju, wszedł w dzień szabatu do synagogi i wstał, aby czytać. Podobnie też i w Psalmie powiedziane jest Powstał Pinchas i zaczął się modlić, i ustała plaga (Ps 105, 30).

Niekiedy raptownie zamykał, klaszcząc, dłonie przed oczami lub też załamywał je. Kiedy indziej znowu rozkrzyżował ramiona, tak jak to kapłan czyni we mszy świętej, i zdało się, że całą uwagę natęża, aby usłyszeć coś, co ktoś do niego mówi. Gdy się go tak widziało stojącego w postawie wyprostowanej i zamodlonego, zdało się, że się ma przed sobą proroka rozmawiającego z aniołami albo z Bogiem, już to mówiącego coś, już to słuchającego, już rozmawiającego o tym, co mu zostało objawione. Kiedy w podróży przychodził czas modlitwy, św. Dominik stawał raptem i całym natężeniem umysłu zwracał się do nieba, i wkrótce można było usłyszeć, jak zaczynał cichutko coś mówić i z dziwną słodyczą wymawiał te lub inne słowa, wyjęte z samego rdzenia Pisma
Świętego, zaczerpnięte ze źródeł Zbawiciela. Ten widok Ojca i nauczyciela na modlitwie — silnie działał na braci i nic nie mogło lepiej ich zachęcić do ciągłej i pełnej uszanowania modlitwy wedle tych słów Pisma Świętego: Oto jak oczy sług patrzą na ręce panów swoich, a oczy stużebnicy na ręce pani swojej (Ps 122, 2), jak to na obrazku widać. Mówił mi też ktoś, że na własne oczy widział, że święty Ojciec Dominik modlił się też czasami stojąc prosto, z rękoma rozłożonymi na kształt krzyża, z wielkim napięciem. W ten sposób modlił się, gdy Bóg na jego prośby wskrzesił młodego Napoleona w Rzymie, w kościele św. Sykstusa; najpierw uczynił to w zakrystii, potem w kościele w czasie odprawiania mszy świętej, kiedy widziano, jak się uniósł w górę nad ziemię. Opowiadała mi o tym zacna i świątobliwa siostra Cecylia, która była obecna i widziała to sama wraz z mnóstwem innych ludzi.
Podobnie i Eliasz, gdy wskrzesił syna wdowy, rozciągnął się nad nim i jakby zmierzył się z nim. Tak samo modlił się św. Dominik, gdy w okolicach Tuluzy uratował pielgrzymów z Anglii od utonięcia w rzece. W ten sposób modlił się i Zbawiciel na krzyżu, mając ramiona i ręce silnie wyciągnięte z potężnym, wołaniem i łzami, toteż został wysłuchany dla swej uległości (Hbr 5, 7).

Nieraz św. Dominik się w ten sposób modlił, lecz tylko wtedy, gdy siłą modlitwy z natchnienia Bożego wiedział, że ma nastąpić coś wielkiego i niezwykłego. Nie zakazywał też braciom tak się modlić ani też ich do tego nie zachęcał. Gdy wskrzesił owego chłopca, modląc się w postawie stojącej z wyciągniętymi na kształt krzyża ramionami i rękoma, nie wiemy nawet, co mówił. Może mówił te słowa Eliasza: Panie, Boże mój, niech się wróci dusza dziecka tego do wnętrza jego (I Krl 17, 21), skoro już sposób modlenia się Eliasza naśladował. Ale ani bracia i siostry, ani kardynałowie, ani inni obecni przy cudzie, mając uwagę zajętą niezwykłym i dziwnym sposobem modlitwy, nie zapamiętali słów, które mówił. I nie wypadało później pytać się o to samego świętego i podziwu godnego Ojca, tym bardziej że zdarzenie to napełniło wszystkich wielką czcią i bojaźnią dla niego.

Słowa zaś Psałterza, które wzmiankują powyższy sposób modlenia się, św. Dominik wymawiał powoli z uwagą i z jakimś głębokim namaszczeniem i przejęciem: Panie, Boże zbawienia mego, wołam we dnie i w nocy jestem przed Tobą... wołam do Ciebie, o Panie, dniami całymi, wyciągam ku Tobie ręce moje. Czyż cuda czynić będziesz umarłym lub może lekarze wskrzeszą ich, by sławili Cię... (Ps 87, 2, 10­11). Albo też: Panie, wysłuchaj modlitwę moją, usłysz błagania mego dla wierności Twojej... Wyciągam ku Tobie ręce moje, dusza moja jako ziemia bez wody ma się ku Tobie (Ps 142, 6). Łatwo będzie teraz każdemu, kto się gorliwie modlitwie oddaje, pojąć naukę, jaka wypływa z tego sposobu modlenia się świętego Ojca i gdy zechce mocą modlitwy w cudowny sposób Boga pobudzić lub raczej gdy poczuje tajemnym natchnieniem, że go Bóg wspaniałomyślnie pobudza do błagania o jakąś cudowną łaskę, czy to dla siebie, czy to dla kogo innego, znajdzie wskazówki w nauce Dawida, w postępowaniu Eliasza, w miłości Chrystusa i w sposobie modlenia się św. Dominika, jak to na obrazku widać.

Poza tym można było nieraz widzieć św. Dominika jak na modlitwie stał wyprostowany na wzór strzały wypuszczonej z łuku w górę do nieba; ręce silnie wyciągnięte nad głową miał zbliżone do siebie i jakby nieco otwarte, tak jak gdyby miał coś w niebie otrzymać. I było ogólne przekonanie, że w takich chwilach szczególnie się w nim łaska wzmagała i że w zachwycie wypraszał wtedy u Boga dla zakonu, który do życia powołał, dary Ducha Świętego. Otrzymywał on wtedy dla siebie i dla braci i te radości, i słodycze związane z ośmiu błogosławieństwami, dzięki którym w najwyższym ubóstwie, w gorzkim płaczu, w ciężkim prześladowaniu, w wielkim głodzie i pragnieniu sprawiedliwości, i w nieukojonej litości każdy może czuć się szczęśliwym. Podobnie i zachowanie przykazań i rad ewangelicznych winno dla dusz Bogu oddanych być źródłem rozkoszy. Zdawało się w takich chwilach, jakoby św. Ojciec wchodził do Świętego Świętych lub porwany był do trzeciego nieba. Toteż po tego rodzaju modlitwie we wszystkim, co robił, czy to w upominaniu, czy w dyspensach, czy to w karaniu
kierował się jakimś proroczym duchem, jak to przy cudach było już .wzmiankowane. Ale w tak podniosłym stanie modlitwy św. Ojciec długo nie trwał i powoli przychodził do siebie, jakby z daleka wracając, a sądząc po wyglądzie i sposobie bycia, zdał się pielgrzymem na tym świecie. Nieraz też bracia słyszeli, jak jasno i wyraźnie modlił się słowami Psalmu Króla Proroka: Wysłuchaj, Panie, głosu prośby mojej, gdy się modlę do Ciebie, gdy podnoszę ręce moje ku świętemu przybytkowi Twemu (Ps 27,2). Słowem i przykładem święty nasz Mistrz zachęcał też braci do modlitwy, mówiąc słowa Psalmu: Oto teraz błogosławcie Pana, wszyscy słudzy Pańscy (Ps 133,1). Lub też: Do Ciebie ja wołam, o Panie, wysłuchaj mnie i słuchaj, proszę, głosu mego, gdy wołać będę do Ciebie. Niech wzniesie się modlitwa. moja jako kadzidło przed oblicze Twoje, a wznoszenie rąk moich niech będzie, jako ofiara wieczorna (Ps 140, 1­2). O czym dla lepszego zrozumienia poucza obrazek.

Miał św. Ojciec Dominik jeszcze jeden sposób modlenia się, bardzo piękny, pobożny i miły: po odmówieniu godzin kanonicznych i po dziękczynieniu mającym miejsce na zakończenie posiłków, św. Ojciec, chociaż posilony skromnie, był już jakby namaszczony duchem modlitwy, zaczerpniętym ze słów natchnionych, które śpiewano w chórze i refektarzu: szybko udawał się na jakieś odosobnione miejsce w celi czy gdzie indziej, aby czytać i modlić się, skupiwszy się w sobie w obecności Bożej. Siadał wtedy spokojnie, otwierał przed sobą jakąś książkę i uczyniwszy znak krzyża św., czytał i odczuwał w duchu wielką słodycz, tak jakby samego Boga mówiącego słyszał, w myśl tych słów Psalmisty: Będę słuchał, co mi Pan Bóg powie, głosi On pokój ludowi swemu i świętym swoim, i tym, którzy z serca nawracają się do Niego (Ps 84, 9). I jakby z drugą jakąś osobą dyskutując, już to zdawało się z ruchów i wyrazu twarzy, że się niecierpliwi, już to że spokojnie słucha, co mu mówią, i dyskutuje, przeciwstawiając swoje zdanie, już to że uśmiecha się lub płacze, to znów wpatruje się w coś lub opuszcza oczy, albo zaczyna coś szeptem mówić i bije się w piersi.

Gdy ktoś przez ciekawość chciał się z ukrycia św. Dominikowi przyjrzeć, zdał mu się jako Mojżesz, który wszedł w głąb pustyni i zobaczył tam krzak gorejący, i usłyszał Boga mówiącego i zniżającego się do niego. Miał bowiem mąż Boży tę zwykłą prorokom łatwość przechodzenia raptem od czytania do modlitwy i od rozmyślania do kontemplacji. I gdy tak czytał w samotności, rad okazywał cześć książce, którą czytał, pochylał się przed nią i całował ją, szczególnie gdy był to rękopis Ewangelii lub gdy czytał słowa, które z ust Chrystusa wyszły. Czasem zaś, ukrywszy twarz w dłonie, odwracał się od książki i przykrywał sobie twarz kapturem i nieraz wtedy płakał pełen jakiegoś lęku i tęsknoty. Albo też jakby chciał podziękować komuś wyższemu od siebie za doznane dobrodziejstwa, podnosił się z lekka i kłaniał się z szacunkiem, a następnie już uciszony wewnętrznie i uspokojony, dalej czytał zaczętą książkę.

Te sposoby modlenia się św. Ojciec zachowywał nawet w podróży; wędrując z jednej miejscowości do drugiej, gdy znalazł się w jakimś ustroniu, wnet zaczynał bawić się modlitwą i kontemplacją. Nieraz też mawiał towarzyszom podróży: Oto napisane jest u Ozeasza: Zawiodę ją na pustynię i będę mówił do serca jej (2, 16). Toteż nieraz oddalał się od towarzysza podróży, i wyprzedzając go albo częściej pozostając w tyle i idąc osobno modlił się i chodził przed Panem, a rozmyślanie rozpalało ogień w jego sercu. Robił przy tym taki ruch ręką, jakby kurz lub muchy odgarniał przed twarzą, a także raz po raz czynił na sobie znak krzyża. Bracia zaś byli przekonani, że tymi sposobami modlitwy święty mąż zdobył i tę pełnię znajomości Pisma Świętego, i to przenikanie głębi objawienia Bożego, i tę moc odważnego, a gorącego nauczania kaznodziejskiego, i tę ukrytą poufność z Duchem Świętym, dającą mu znajomość rzeczy tajemnych.>

Ciekawy ten opis modlitwy św. Dominika żywcem zaobserwowany przez braci rozmiłowanych w swym Ojcu, pozwala i nam na odległość siedmiu wieków wejrzeć w sekret modlitwy, gdy dosięga pełni swego rozkwitu.

Dwie rzeczy nas szczególnie winny w opowiadaniu brata Teodoryka uderzyć. Najpierw to, że modlitwa wypełniwszy duszę przelewa się niejako przez jej brzeg i opanowuje ciało, aby je także zaprząc do służby Bożej. Następnie zaś to, do jakiego stopnia modlitwa przeniknięta jest Słowem Bożym, szczególnie duchem Psalmów, tak że nawet postawa ciała na modlitwie w nich znajduje swe wzory i podniety.

Czytaliśmy, że św. Dominik nie zachęcał braci, aby te wszystkie sposoby modlenia sobie przyswajali. Podobnie i my nie na to przytaczaliśmy to całe opowiadanie, aby czytelników zachęcać do naśladowania go we wszystkich jego postawach, ale jedynie na to, aby dać im z życia wzięty obraz pełni modlitwy. Czerpać z przykładów świętych powinniśmy w miarę sił i warunków życia i w tym stopniu, w jakim Duch Święty nas do tego pobudzi.


Duch modlitwy

"Chodź przede Mną i bądź doskonały, a uczynię przymierze moje między Mną a tobą." Rdz 17, 1

Te wypowiedziane do Abrahama słowa Boże wskazują na związek między modlitwą a życiem. Jest on podstawą naszego związku z Bogiem: Bóg z tym tylko zawiera przymierze na stałe, kto chodzi przed Nim, to znaczy, kto stara się myślą i modlitwą żyć wciąż w Jego obecności i doskonale wypełniać Jego przykazania. Wówczas te dwa składniki doskonałości chrześcijańskiej coraz bardziej przenikają się nawzajem, coraz bardziej stają się czymś jednym. Modlitwa, w miarę jak nas trzyma przed Majestatem Bożym, przejmuje nas też coraz większą czcią dla Mądrości i Świętości Boga, której przykazania są wyrazem, i przez to zachęca do coraz wierniejszego ich zachowania. Ale i odwrotnie: życie doskonałe, wedle przykazań, usuwa przeszkody modlitwy i sprawia, że coraz łatwiej wznosi się ona do Boga, coraz bardziej rządzi całym naszym postępowaniem. Schodzą się one, modlitwa i życie, w tym, że są pełnieniem woli Bożej i to im daje całą ich wartość, bo i dla nas, podobnie jak i dla Jezusa, jedynym prawdziwym pokarmem duszy, zdolnym ją nasycić, jest pełnienie woli Tego, który nas posłał na ten świat, abyśmy wykonali Jego dzieło (por. J 4, 34).

Modlitwa, gdy dusza jest jej przez dłuższy czas wierna, winna w niej zrodzić to, co można nazwać duchem modlitwy, przez co rozumie się wewnętrzny nastrój, dzięki któremu człowiek łatwo i sprawnie przechodzi od każdej innej czynności do modlitwy. Ledwo myśl jego opuści zajęcie, któremu się dotąd oddawała, nie błąka się, nie szuka rozrywki, ale wnet z całą swobodą zwraca się do Boga, jak ten balonik, który gdy przeciąć nitkę trzymającą go na uwięzi, od razu samorzutnie wznosi się do nieba. Duch modlitwy nie jest przeto niczym innym, jak tą sprawnością zwracania się w duchu do Boga w myśl słów Zbawiciela: gdzie skarb twój, tam i serce twoje (Mt 6, 21). Źródłem jego jest więc głęboka miłość Boga, gorliwość o Jego chwałę i chęć przyczyniania się w każdej chwili do szerzenia jej na ziemi.
Można wskazać dwa praktyczne środki, które mogą pomóc w nabyciu ducha modlitwy. Po pierwsze, warto przyzwyczajać się do zaczynania każdej pracy od krótkiej modlitwy poświęcającej ją Panu Bogu. Po drugie, dobrze jest nauczyć się wykorzystywać na modlitwę te chwile wolne, których nigdy w ciągu dnia nie brak. I najbardziej zatrudnieni ludzie zawsze mają takie chwile przechodzenia od jednego zajęcia do drugiego lub z jednego miejsca na drugie, czekania na coś lub kogoś i jeśli nabiorą zwyczaju nie tracić tego czasu na marne, nie .pozwalać bujać myślom na wszystkie strony, ale zwracać je do Boga, to powoli powstanie w nich prawdziwa sprawność pod tym względem, którą właśnie nazywamy duchem modlitwy. Nawet we władzach zmysłowych pamięci i wyobraźni powstaną wówczas pewne stałe nawyki. Ale ponad tę sprawność przyrodzoną spłyną do duszy obfite sprawności nadprzyrodzone, z którymi Bóg czeka tylko na to; aby duszę, odpowiadającą tak chętnie Jego wezwaniom, złączyć z sobą coraz silniejszymi więzami. W ten sposób utrwala się w duszy pamięć na obecność Bożą, którą Pismo Święte nazywa chodzeniem przed Panem. Staje się ona potężną dźwignią na drodze świętości.

Nieraz warunki życia tak się złożą, że czasu specjalnie modlitwie poświęconego będzie w ciągu dnia mniej niż dawniej. Otóż tam gdzie duch modlitwy mocno jest w duszy ugruntowany, nie poniesie ona z tego powodu żadnej straty, bo dzięki niemu wszystko będzie dla niej modlitwą. Pośrodku najbardziej pochłaniających zajęć, nawet walk i zmagań, wciąż odzywać się będzie w niej gdzieś w głębi ta miłosna uwaga na Boga, w której jakeśmy widzieli, św. Jan od Krzyża upatruje główny czynnik kontemplacji i ona to będzie nadawała całej działalności, nawet zewnętrznej, jakiś wyższy ton nadprzyrodzony.

O św. Franciszku Salezym opowiadają, że w ostatnich latach życia tak był porwany przez pracę apostolską, w szczególności przez kierowanie duszami, że zmuszało go to do poświęcenia modlitwie mniejszej ilości czasu niż dawniej. Zapytany o to przez kogoś, komu to się wydawało dziwnym, odpowiedział, że teraz wszystko jest dla niego modlitwą.

Podkreślmy jednak i to, że cały ten wysiłek, aby chodzić przed Panem, nie inną powinien iść drogą do Boga, jak tylko przez Chrystusa. On dla nas jest drogą, prawdą, i życiem (J 14, 6). Toteż i Kościół, chcąc w nas utrwalić to przekonanie, że innej drogi do Boga nie mamy, wszystkie swe oficjalne modlitwy kończy tymi słowami: Przez Chrystusa, Pana naszego. Wszak , jednym z celów wcielenia było zbliżyć nam Boga i ułatwić obcowanie z Nim. Dla istot złożonych z duszy i ciała utrzymywać stały stosunek z Bogiem, który jest czystym duchem, niemałą stanowi trudność; one wszystkie swe procesy myślowe zmuszone są opierać na wyobrażeniach czerpanych z otaczającego ich świata, który świadczy wprawdzie o istnieniu Boga, ale bardzo dalekie i niedokładne daje o Nim pojęcie. Jakże ułatwia nam ten stosunek z Bogiem postać Chrystusa, który będąc sam Bogiem współistotnym Ojcu, przyjął na siebie naszą naturę ludzką, złożoną z duszy i ciała, przez co stał się widoczny naszym oczom i bliski naszemu sercu ludzkiemu. Mówi o tym prefacja Bożego Narodzenia: Albowiem przez tajemnicę Wcielonego Słowa zajaśniał oczom naszej duszy nowy blask Twojej światłości: abyśmy, poznając Boga w widzialnej postaci, zostali przezeń porwani do umiłowania rzeczy niewidzialnych.

Widzieliśmy powyżej, że wiedza i miłość Chrystusowa już od początków Jego ziemskiego bytowania obejmowała nas bez reszty i do dziś czuwa nad nami. Toteż winniśmy nieustannie się do Niego zwracać i żyć pod Jego okiem, tak jak żyjemy pod okiem Opatrzności, której On jest dla nas narzędziem zbawienia. Myśl na obecność Bożą winna więc w naszych sercach łączyć się z myślą o nieustającej nigdy opiece Chrystusa Pana nad nami, przenikającej do najdrobniejszych szczegółów naszego życia i wiążącej nas z Nim w żywy organizm mistyczny, święty Kościół katolicki.

Zejdźmy teraz z tych wyżyn i przyjrzyjmy się niektórym praktykom modlitewnym, które w szczególny sposób mogą się przyczynić do wychowania w nas tego ducha modlitwy, mającego nas utrzymać w ciągłej łączności z Chrystusem. Nie idzie nam tu o podstawowe nabożeństwa z Najświętszą Ofiarą na czele, o których jużeśmy osobno mówili, ale o inne, dodatkowe, które z biegiem wieków geniusz religijny świata chrześcijańskiego wysunął na pierwszy plan. Mam tu przede wszystkim na myśli Różaniec Najświętszej Maryi Panny i Drogę Krzyżową.
Że w okresie zobojętnienia wiary panowało wielkie uprzedzenie do różańca, nikogo nie powinno dziwić. Widziano w nim tylko składnik jego materialny, tj. paciorki, które palce przesuwają i zdrowaśki, które wymawiają usta, a nie dostrzegano czynnika duchowego, który wszystko ożywia, tj. tajemnic życia, śmierci i zmartwychwstania Zbawiciela. One to mają naszą myśl i serce regularnie karmić rozważaniem Jego życia i przez to wytworzyć w nich zespoły wyobraźni i myśli, które by się stale w duszy odzywały. (...) Tym się też tłumaczy, że to nabożeństwo, którego początki sięgają średniowiecza, z biegiem wieków coraz bardziej się rozpowszechniło i dziś wysunęło się na czoło wszystkich dodatkowych nabożeństw chrześcijańskich.

Gdy zastosujemy do niego wszystko, co wyżej powiedzieliśmy o udziale duszy i ciała na modlitwie, o rozmyślaniu i kontemplacji, łatwo zrozumiemy, że paciorki i zdrowaśki są tu tylko niejako zewnętrzną oprawą, mającą służyć za oparcie rozważań tajemnic ewangelicznych. Zaś te ostatnie z początku rozważane drogą rozmyślania, z czasem, gdy się je dobrze już przeżuje, winny się stać przedmiotem prostej i cichej kontemplacji. Można być pewnym, że u wielu osób uprawiających regularnie to nabożeństwo, ma ono naprawdę już cechę modlitwy kontemplacyjnej: dusza wpatruje się w skupieniu w te podstawowe wydarzenia zbawcze, które nigdy nie przestaną jej zachwycać.

Odprawiany publicznie i uroczyście w naszych kościołach różaniec może nam jednak równie dobrze służyć jako prywatna modlitwa na każdą chwilę. Noszony w kieszeni może nam pomóc zająć naszą myśl modlitwą i skierować ją do Boga w ciągu tych tak licznych chwil straconych, kiedy umysł nasz nie ma się czym zająć. W ten sposób staje się różaniec bardzo cennym środkiem do nabycia tej umiejętności chodzenia przed Panem i trwania w Jego obecności.


To, co powiedzieliśmy o różańcu, odnosi się, choć w mniejszym nieco stopniu, i do drugiego umiłowanego przez wiernych nabożeństwa, do Drogi Krzyżowej. Stawia ona przed oczami naszej duszy to, co w różańcu jest treścią tylko jednej części, a nawet tylko dwóch ostatnich jego tajemnic, mianowicie mękę krzyżową i już nie w dwóch, ale w czternastu scenach rozwija jej główne zdarzenia, rozpoczynając od chwili, kiedy Zbawiciel zostaje skazany przez Piłata na śmierć. Moment to w życiu Zbawiciela najważniejszy, toteż nigdy myśl ludzka nie przestanie nim się zajmować i nigdy serce chrześcijanina nie nasyci się skarbami miłości, które stacje Drogi Krzyżowej w sobie zawierają. Również więc Droga Krzyżowa, jeśli się ją częściej odprawia, udziela duszy jakby jakiegoś głębszego rezonansu na wszystko, co się odnosi do Męki Chrystusa Pana. Człowiek staje się coraz czulszy na cierpienia Mistycznego Ciała Chrystusowego w otaczających go bliźnich, coraz bardziej gotowy swoją cząstką dopełnić, czego nie dostawa utrapieniom Chrystusowym. (...)

Tak więc duch modlitwy, w miarę jak przeniknie nasze życie, nada mu głęboką wewnętrzną jedność. Łączyć on nas będzie nieustannie z Bogiem i z ludźmi, a to przez Chrystusa, który w swej dwoistej naturze tak cudownie połączył z sobą to, co Boskie, z tym, co ludzkie. Stąd i nasza modlitwa, im bardziej nas będzie łączyć z Chrystusem, tym więcej nas będzie też jednoczyć z jednej strony z Bogiem Ojcem, którego On jest odblaskiem chwały i wyrazem istoty (Hbr 1, 3), a z drugiej i z bliźnimi, dla których przeznaczony został, aby był pierworodnym między wielu braćmi (Rz 8, 29).

Te dwie strony misji Zbawiciela wspaniale przedstawia nam św. Paweł w tym ustępie listu do Kolosan, tak gorąco tchnącym miłością do Niego.

On jest obrazem Boga niewidzialnego, pierworodnym wszelkiego stworzenia, albowiem w Nim wszystkie rzeczy są stworzone na niebie i na ziemi, widzialne i niewidzialne, czy to trony, czy państwa, czy księstwa, czy zwierzchności: wszystko przez Niego i w Nim jest stworzone, a On przed wszystkimi, a wszystko w Nim stoi. On też jest głową ciała Kościoła, On jest początkiem, pierworodnym z umarłych, aby między wszystkimi sam dzierżył pierwszeństwo; bo spodobało się, żeby w Nim mieszkała wszelka pełność, iż żeby przez Niego pojednał wszystko w Nim, uspokoiwszy przez Krew krzyża Jego tak to, co jest na ziemi, jak to, co jest na niebie (Kol 1, 15­20).