PEŁNIA MODLITWY
(cz. 2 - fragmenty książki Ojca Jacka Woronieckiego OP)
.......
SZTUKA MODLITWY
Liturgia jako szkoła modlitwy
"Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tam ja jestem w pośrodku nich." Mt 18, 20
Wszystkie nasze dotychczasowe rozważania odnosiły się do nauki o
modlitwie i miały na celu dać poznać, czym ona jest, w jak rozmaitych
formach się przejawia i z jakich źródeł powstaje. Następne cztery
rozdziały pragnęlibyśmy poświęcić sztuce modlitwy, czyli praktycznej
umiejętności modlenia się, i pokazać, jak dusza winna się zaprawiać do
tego obcowania z Bogiem bez przeszkody (1 Kor 7, 35). Wypadnie nam
przeto powtórzyć niejedno z tego, cośmy już w poprzednich rozdziałach
powiedzieli, ale już z innego punktu widzenia, a mianowicie, aby
pokazać jak tamte dane, bardziej teoretyczne. wprowadzać w czyn.
Rozważana jako umiejętność praktyczna, czyli sztuka, modlitwa ma dwa
podstawowe przejawy, którymi są liturgia i modlitwa myślna. Pierwsza
jest bardziej zewnętrzna, dzięki czemu może być odprawiana społecznie,
druga — bardziej wewnętrzna, odbywa się w skrytości duszy. Obie one są
składowymi czynnikami pobożności chrześcijańskiej i choć ten lub ów
może przedkładać jedną nad drugą, to wykluczać żadnej nie wolno.
Niewłaściwe jest nawet przeciwstawianie ich sobie tak, jakby były czymś
od siebie niezależnym. Dzieje się wprost przeciwnie; modlitwa myślna
jest duszą ożywczą liturgii, zaś ta ostatnia jest dla modlitwy myślnej
najlepszą szkołą.
W samej rzeczy w życiu Kościoła liturgia jest tą nigdy nie milknącą
jego modlitwą, która między innymi za zadanie ma stale zaprawiać
wiernych do osobistej modlitwy. Kościół, jak dobra matka, bierze
niejako swe dzieci za rękę, wprowadza do świątyni i tam głośno modli
się z nimi, podsuwając im najwłaściwsze słowa i myśli i przez nie
wzbudzając odnośne afekty woli i uczucia serca. Ta wychowawcza rola
liturgii kościelnej jest ogromnej doniosłości, tak że można śmiało
powiedzieć, iż kto tą szkołą wzgardzi, ten nigdy i w modlitwie myślnej
nie dojdzie do trwałych wyników.
Wyższość wychowawcza społecznej modlitwy liturgicznej nad wewnętrzną,
bardziej indywidualną, polega przede wszystkim na tym, że ogarnia
całego człowieka, nie tylko władze jego duchowe, ale i zmysłowe, i to
zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, wzrok, słuch i nawet powonienie.
W ten sposób powstają już od dzieciństwa przez skojarzenie pewne
kompleksy psychiczne, na które składają się z jednej strony
przeniknięte łaską sprawności
władz duchowych, a z drugiej sprawności i nawyki władz zmysłowych
pamięci, wyobraźni, wzroku, słuchu, nawet i odruchy samych członków
ciała. Jako przykład przytoczmy tylko ogromną doniosłość śpiewu
kościelnego, który tak silnie łączy w ramach czynników zmysłowych
aspiracje duchowe z tekstami liturgicznymi modlitw kościelnych.
Powstałe w ten sposób kompleksy psychiczne stwarzają w duszy pewien
oddźwięk, który później przez całe życie się odzywa, skoro jedna choćby
struna duszy zostanie poruszona.
Dodajmy następnie jeszcze jeden wzgląd, dla którego społeczną modlitwę
liturgiczną tak bardzo winniśmy sobie cenić, a to mianowicie wzgląd na
szczególną obietnicę wysłuchania, jaką nam zostawił Zbawiciel. Zaprawdę
powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś proszą, to
wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj
albo trzej zebrani w imię moje, tam ja jestem pośród nich (Mt 18, 19n).
Widzimy z tych słów, jak drogie są Jezusowi nasze modlitwy, gdy
zjednoczeni duchem, społecznie je do Niego zanosimy. I nic w tym
dziwnego. Bóg dał nam naturę społeczną i żąda przeto, abyśmy nie tylko
pojedynczo, ale też i społecznie Mu służyli, abyśmy się zbierali w
świątyniach ku Jego czci stawianych i tam wspólną modlitwą Go chwalili.
Takiej modlitwy społecznej zapewnił On szczególną moc przed tronem
Bożym, co winno być dla nas wielką zachętą do gorliwego brania w niej
udziału.
Wreszcie zwróćmy uwagę jeszcze na jedno. Oto modlitwa liturgiczna
czerpie swą treść nie skądinąd, jak z natchnionych kart Pisma Świętego.
Nawet te teksty liturgiczne, które nie są wprost wyjęte z którejś z
ksiąg Starego lub Nowego Testamentu, nie są niczym innym, jak wyrazem
nauki tam zawartej. W ten sposób przez liturgię wierni wciąż się
stykają z Pismem Świętym i z niego czerpią natchnienie dla swej
modlitwy i dla swego osobistego życia duchowego. (...)
Nie jedne wszakże tylko teksty Pisma Świętego stanowią o wartości
liturgii czy to mszalnej, czy brewiarzowej, czy sakramentalnej.
Składają się na nią i modlitwy, które Kościół powoli zgromadził w swym
skarbcu w ciągu wieków i które są najpiękniejszym wyrazem tego
wszystkiego, co pragnie ustami wiernych wypowiedzieć Bogu. Czy można
sobie wyobrazić piękniejszy hymn chwały i dziękczynienia niż "Chwała na
wysokości Bogu", który tak często odmawiamy we mszy świętej. Albo
prefacje, które tak głęboko a jednocześnie zwięźle streszczają w formie
modlitwy podstawowe prawdy naszej wiary. (...) .
Warto pamiętać o roli śpiewu w liturgii, gdyż pod tym względem istnieje
u nas jeszcze wiele uprzedzeń i nieporozumień. Mało kto zdaje sobie
sprawę z tego, że modlitwa społeczna jest najlepszą szkołą modlitwy
prywatnej. Na to jednak, aby tę swoją akcję wychowawczą spełniała,
winna być nie byle jak, ale bardzo starannie i umiejętnie wykonywana, z
głębokim przejęciem się myślą Kościoła, zarówno co do treści, jak i co
do sposobu wykonania.
Weźmy pod uwagę jeden tylko składnik wychowania religijnego, jakim jest
odwaga wyrażania swych przekonań religijnych i gotowość publicznego ich
wyznawania. Ilu to ludzi ulega jeszcze pod tym względem fałszywemu
wstydowi, gdy trzeba dać przed innymi dowód swej pobożności, choćby np.
zrobić znak krzyża świętego przed lub po posiłku. Przywykli tylko do
modlitwy prywatnej, czują się skrępowani wobec publicznych przejawów
czci Bożej i gdy idą na nabożeństwo do kościoła, wolą się gdzieś
schować w jakimś kąciku, gdzie by ich nikt nie widział. Jakże inaczej
rozwijałoby się ich życie religijne, gdyby od młodości byli zaprawieni
do czynnego udziału w społecznym kulcie publicznym Kościoła, gdyby
mieli zwyczaj co niedzielę i święto być na mszy świętej i głośno razem
z innymi modlić się i śpiewać. "Chwała na wysokości Bogu" by ich
zaprawiło do jawnego oddawania czci Bogu, "Wierzę w jednego Boga" do
odważnego wyznawania swej wiary. Nie cofnęliby się przed nim w chwilach
próby i nie naraziliby się na to, aby i ich wyparł się kiedyś Chrystus
przed Ojcem, który jest w niebiesiech, za to, że oni wstydzili się
wyznawać Go jawnie przed ludźmi (por. Mt 10, 32n).
Doskonale to wyraził jeden z liturgistów współczesnych, iż liturgia
nadaje postawie duchowej wiernych cechę szczerości. Pomaga ona przemóc
wstyd czy nieśmiałość i daje sprawność wraz z różnymi nawykami do
wypełnienia tej tak wzniosłej czynności naszego życia duchowego, jaką
jest modlitwa. Dzięki niej dusza samorzutnie wznosi się modlitwą do
Boga i ma Mu coś do powiedzenia, bo wciąż dźwięczą w niej słowa
zasłyszane w czasie nabożeństw kościelnych. (...)
To jest niewątpliwie najlepsza szkoła modlitwy i nic nie nauczy nas
lepiej sztuki modlenia się, jak taki stały współudział z Kościołem w
jego życiu modlitewnym, szczególnie w tym momencie, gdy składa on Bogu
niekrwawą ofiarę eucharystyczną,. Ona jest właściwym ośrodkiem
publicznego kultu chrześcijańskiego i nią teraz osobno będziemy musieli
się zająć.
Msza święta
"To czyńcie na moją pamiątkę." Łk 22, 19; 1 Kor 11, 24
Rozważania o wartości wychowawczej liturgii mszalnej, którym
poświęciliśmy poprzedni rozdział, nie wyczerpały bynajmniej naszego
tematu, a nawet dotknęły go raczej od strony zewnętrznej, od tego, co
jest dodatkiem, przygotowaniem czy też oprawą, a nie od tego, co
stanowi istotną i najgłębszą wartość mszy świętej. Tym jest bowiem jej
charakter ofiary, odtwarzający bezustannie w sposób niekrwawy ofiarę,
która została raz jeden dokonana w sposób krwawy na Golgocie. Liturgia
jest niejako jej akompaniamentem czy też oprawą i źle byłoby, gdyby
zwracała na siebie całą naszą uwagę i sprawiała, że pamięć na ofiarę
Chrystusową schodziłaby na drugi plan. Przeciwnie. ona ma nas
przygotować do tego, abyśmy się coraz lepiej i ściślej łączyli z
Chrystusem, podczas gdy się za nas ofiaruje na ołtarzu.
Ten stosunek liturgii do Ofiary można by zobrazować stosunkiem
monstrancji do Hostii. Dbamy o to, aby nasze monstrancje były
najpiękniejsze, żeby miały wartość artystyczną; w miarę możności
pragniemy, aby były wykute ze szlachetnego kruszcu i ozdobione
drogocennymi kamieniami: Ale gdy zobaczymy wystawioną w najcenniejszej
z nich Hostię eucharystyczną, w której kryje się sam Zbawiciel Świata,
już nie na monstrancji skupia się nasza uwaga, choćby była krocie
warta, ale na Tym, któremu służy ona za ozdobę, którego chce swym
wyglądem uczcić i uświetnić. To samo jest i z liturgią mszalną, z tą
różnicą, że te skarby myśli wyjęte z Pisma Świętego i tradycji
Kościoła, które się na nią składają, nie tylko służą za oprawę dla
ofiary eucharystycznej, ale swą treścią nas przygotowują do należytego
w niej uczestniczenia.
Z tej strony rozważana doniosłość wychowawcza mszy świętej polega na
tym, że wprowadza nas do udziału w samej ofierze Chrystusa Pana i uczy
na niej opierać swą modlitwę. Ofiara krzyżowa Zbawiciela była
najczystszą modlitwą i powtarza się ona w całej pełni swej doskonałości
w każdej mszy świętej. Za każdym razem, gdy Chrystus przyzwany słowami
kapłana, w Jego imieniu wymówionymi, zstępuje na ołtarz, nie pozostaje
On tam
bierny, ale modli się i ofiarowuje Bogu Ojcu wśród otaczających Go
wiernych, pragnąc, aby ich modły z Jego modłami się łączyły.
Najważniejszym więc punktem wychowania eucharystycznego jest wprowadzić
duszę w to wewnętrzne, ciche łączenie się z Chrystusem w ciągu kilku
minut Jego ofiarnej modlitwy. Tu już teksty liturgiczne winny
zamilknąć, a cała uwaga uczestników mszy świętej winna się skupić na
akcji ofiarnej, która odbywa się na ołtarzu i z nią łączyć się w
modlitwie.
Niekrwawa ofiara eucharystyczna, podobnie jak i krwawa na Golgocie,
zawiera w sobie wszystkie składniki i wszystkie formy modlitwy w
najdoskonalszej postaci. Podobnie jak wówczas na Wzgórzu Kalwaryjskim,
tak i teraz na naszych ołtarzach Chrystus Pan swą ofiarą przynosi Bogu
Ojcu największą chwałę, na jaką stać cały świat stworzony, a
jednocześnie i największe dziękczynienie. Ten ostatni składnik
Najświętszej Ofiary jest szczególnie uwydatniony w jej nazwie,
eucharystia bowiem oznacza po grecku "dziękczynienie". Ale to nie
wyczerpuje jeszcze całego jej bogactwa; ma ona bowiem jednocześnie
największą moc przebłagania za grzechy świata i zadośćuczynienia za
nie, bo dla odkupienia nas z grzechu została ustanowiona, a wreszcie i
największą
zdolność wyproszenia światu potrzebnych mu łask. Sam Chrystus
zstąpiwszy na mocy konsekracji na ołtarz, błaga za nas o odpuszczenie
win i o nowe łaski i dary, a głos Jego potężniej brzmi przed Majestatem
Bożym niż wszystkie nasze głosy połączone z anielskimi.
Oto jakie jest promieniowanie każdej ofiary eucharystycznej. (...)
Jaką postawę winni zajmować wierni w czasie ofiary eucharystycznej? Oto
wraz z Chrystusem, który ofiaruje się Bogu Ojcu, i kapłanem, który to
samo czyni w Jego imieniu, winni oni również składać Bogu Ojcu
Chrystusa, jako własną swoją ofiarę. Winni oni we własnym imieniu
powtarzać te słowa, które kapłan wymawia wnet po konsekracji: składamy
Twojemu najwyższemu Majestatowi z otrzymanych od Ciebie darów ofiarę
czystą, świętą i doskonałą, Chleb święty życia wiecznego i Kielich
wiekuistego zbawienia.
W łączności z ofiarą eucharystyczną winniśmy też składać Bogu to
wszystko, co byśmy pragnęli Mu ofiarować: nasze ofiary doczesne, nasze
prace i ich wyniki, nasze bóle i cierpienia, nasze wyrzeczenia i
zawody. Możemy być bowiem pewni tą samą pewnością, jaką nam daje wiara
w nieskończoną wartość Eucharystii, że połączone z Najświętszą Ofiarą
Chrystusa wszystkie nasze, choćby drobne ofiary, zostaną miłosiernie
przez Boga przyjęte, że nie odwróci On od nich swego wzroku, skoro je
zobaczy zroszone ofiarną Krwią Syna. Jak często stawiamy sobie pytanie,
czy też nasze ofiary dojdą do tronu Bożego, czy godne są tego, aby je
Bóg przyjął. Tyle w nich widzimy zanieczyszczeń, tyle zwrotów do
siebie, które im zabierają większą część ich wartości, a nieraz może i
całą. Otóż połączone z czystą, świętą i niepokalaną ofiarą Chrystusa i
one nabiorą tej czystości, która je uczyni godnymi, aby zostały złożone
Majestatowi Bożemu. Obmyte we krwi Baranka i przez Niego przedstawione
Bogu Ojcu, nie będą one mogły Mu być niemiłe.
Oto jak świadomy udział w ofierze mszy świętej uczy nas modlić się nie
tylko z kapłanem, który ją odprawia, ale i z samym Chrystusem, który
się modli wśród swych wiernych w czasie ofiary eucharystycznej! Jeśli
już w liturgii mszalnej silnie podkreśliliśmy jej doniosłość
wychowawczą, to cóż dopiero powiedzieć o samej ofierze eucharystycznej,
której ona jest oprawą. Te parę minut spędzone po Konsekracji z
Chrystusem modlącym się z nami i za nas, to najlepsza szkoła modlitwy;
której nic innego wiernym nie zastąpi. Przez Chrystusa, z Chrystusem i
w Chrystusie uczymy się oddawać Bogu Ojcu Wszechmogącemu w jedności
Ducha Świętego wszelką cześć i chwałę przez wszystkie wieki wieków.
Łatwo teraz zrozumieć, dlaczego w układzie mszy świętej właśnie w tym
miejscu znajduje się Modlitwa Pańska. Wszak jest ona modlitwą, której
sam Zbawiciel nas nauczył i kazał odmawiać. Gdy więc teraz stanął On
wśród nas do wspólnej modlitwy, cóż jest naturalniejszego, że w chwili
skupienia się z Nim w ofiarnej modlitwie, jej słowa nasuwa nam Kościół
na pamięć.
Modlitwa Pańska służy jednocześnie za wstęp do drugiego aktu ofiary
eucharystycznej, jakim jest Komunia. Myśl teologiczna od dawna
dostrzegała w Eucharystii podwójną wartość ofiary i sakramentu. Mógł
był bowiem Chrystus ustanawiając Eucharystię, uczynić z niej tylko
ofiarę, na wzór całopalnych ofiar Starego Testamentu i nie zaprosić nas
do jej spożywania. Wolał On jednak w swej nieskończonej dobroci pójść
dalej i, jak to miało miejsce
zarówno w Starym Zakonie, jak i wśród pogan, połączyć ofiarę z ucztą, w
której On sam byłby naszym pokarmem. W tym celu wybrał te dwa pokarmy
najbardziej rozpowszechnione wśród ludzi, chleb i wino, aby pod ich
postaciami ukryty, dać się nam pożywać i przez to w szczególny sposób
uświęcać nasze dusze. W ten sposób Eucharystia weszła w krąg czynności
sakramentalnych, które, jak wiemy, mają tę własność, że będąc
czynnościami zewnętrznymi, dokonywanymi w dziedzinie materialnej,
cielesnej, nie tylko oznaczają jakąś przemianę w dziedzinie duchowej,
ale ją istotnie sprawują. W tym kręgu Eucharystia zajmuje główne,
centralne miejsce, bo nie tylko łaskę, ale samego Dawcę łaski zawiera i
daje. Daje Go wprawdzie tylko ciału naszemu pod postaciami chleba i
wina, ale jednocześnie wzmaga i łaskę uświęcającą w duszy, przez co
jakby wzmacnia i utrwala zamieszkanie w niej Tego, który się pod tymi
postaciami ukrywa. Przychodzi On jakoby na nowo do nas w każdej Komunii
świętej, bo bierze niejako nas lepiej w posiadanie i doskonalej
przeistacza na swoją modłę.
Pierwsza część tego, co liturgia nazywa akcją eucharystyczną,
poświęcona jest ofierze; w drugiej przechodzimy od ofiary do uczty i
część tę, która się ciągnie od Modlitwy Pańskiej aż do spożycia ofiary,
nazywamy Komunią.
Również modlitwa biorących udział we mszy świętej winna, z chwilą gdy
odmówią Modlitwę Pańską, zmieniać niejako kierunek i stawać się
przygotowaniem na przyjęcie Boskiego Gościa. Dotąd myśl ich wznosiła
się do tego Chrystusa ofiarującego się na ołtarzu, teraz wraca do
wnętrza własnej duszy, w której On mieszka, aby przyjąwszy Go jako
pokarm ciała, jeszcze silniejszymi więzami miłości połączyć się z Nim.
Jakże jasno wypływa z tego, że msza święta wymaga niejako Komunii
wiernych, biorących w niej udział, że jest ona normalnym jej
zakończeniem, rozwiązaniem akcji eucharystycznej. Bo naprawdę jakże
wyglądałaby modlitwa chrześcijanina świadomego tego głębokiego
znaczenia akcji eucharystycznej, który będąc w stanie łaski, nie
chciałby przyjmować Komunii świętej? Cały wysiłek jego duszy winien iść
w tej części mszy świętej w kierunku przygotowania się na przyjęcie
Pana, a w chwili gdy ma to nastąpić, uchylałby się od wpuszczenia Go do
swego wnętrza, zamykałby przed Nim drzwi.
Dziś w perspektywie historycznej coraz jaśniej nam staje wiekopomna
zasługa Piusa X, który otrząsnął Kościół z nalotu jansenistycznych
uprzedzeń i przywrócił praktykę częstej Komunii. Ile to uprzedzeń i
nieporozumień, które się od wieków nagromadziło, trzeba było zwalczyć i
wyjaśnić! Nie miejsce tutaj je przypomnieć, na jedno tylko zwróćmy
uwagę, gdyż łączy się to z zajmującym nas zagadnieniem modlitwy w
czasie mszy świętej.
Wiele osób, które uczestniczą we mszy świętej i spełniają wszelkie po
temu warunki, nie przystępuje do Komunii świętej, podaje brak
należytego usposobienia, jakiejś większej gorliwości czy skupienia, czy
pragnienia przyjęcia Zbawiciela do swej duszy. Sądzą, że w tym stanie
nie godzi się wprowadzać Go do swego wnętrza, że On spodziewa się tam
takiego niemal entuzjastycznego przyjęcia, jak wtedy gdy przy okrzykach
hosanna wjeżdżał do Jerozolimy; a gdy nas na to nie stać, lepiej usunąć
się na bok.
Otóż tak rozumować, to nie rachować się z tym, czego sam Zbawiciel się
po nas spodziewa i czego od nas chce, to myśleć więcej o sobie niż o
Nim i Jego Świętej Woli. Dusza oświecona wiarą winna zawsze pamiętać,
że w naszym stosunku do Zbawiciela, partnerem naszym nie jest jakieś
abstrakcyjne pojęcie Boga, jakaś idea platońska, jakieś urojenie, ale
osoba żywa, choć dla nas niewidzialna, przeniknięta niezmierzoną dla
nas życzliwością, pałającą taką miłością do naszych dusz, że dla ich
zbawienia wciąż gotowa powtarzać swą Ofiarę Krzyżową i stawać się ich
pokarmem. Ten Chrystus nie z zimnego obowiązku to czyni, nie z musu,
nie z ociąganiem się! Bynajmniej, dla Niego rozkoszą jest być z synami
ludzkimi (Ps 8, 31) i tak jak wówczas w Wieczerniku wielkim pożądaniem
pożądał pożywać tę paschę(por. Łk 22, 15) ze swymi apostołami, tak
niemniej i dzisiaj wielkim pożądaniem pożąda pożywać ją z nami.
Czyż tedy wolno nam nie rachować się z Jego pożądaniem? I co ma
przeważać w decyzji czy przystępować do Komunii świętej, czy też się
wstrzymać: czy nasze usposobienie, upodobania i różne widzimisię, czy
też Jego pragnienie połączenia się z nami? Kto tu pierwszy? I czy owo
nie dość gorliwe usposobienie, jakie w sobie widzimy, poprawi się, gdy
stronić będziemy od Tego, który jedynie może je zmienić? Czy wobec tego
stronić od tego Pokarmu, to nie jest chcieć trwać w usposobieniu, nad
którym sami ubolewamy i które nam jest niemiłe?
Jak w całym naszym stosunku do Boga, tak i w Komunii świętej nie swego
zadowolenia należy szukać nade wszystko, ale chwały Bożej i spełnienia
woli Chrystusowej względem naszych dusz, a ta we mszy świętej jest aż
nader jasna. Na to kazał nam prosić o chleb nasz powszedni, na to ukrył
się pod postaciami najbardziej codziennego naszego pokarmu, na to
wreszcie nas zapewnił o tym wielkim pragnieniu swego Serca, aby pożywać
wraz z nami ucztę eucharystyczną, abyśmy nie mogli mieć żadnej
wątpliwości, iż przy końcu każdej eucharystycznej ofiary Chrystus Pan
czeka niejako na to, aby wierni, którzy byli na niej obecni, przyjęli
Go w tym świętym Pokarmie i aby mógł z tej okazji goręcej jeszcze niż
dotąd przytulić ich dusze do swego Boskiego Serca.
Jasnym jest przeto, że modlitwie człowieka, który w czasie Komunii
świętej nie ma zamiaru jej przyjąć, choć ma wszystkie po temu warunki,
czegoś brak, że nie dochodzi do pełni swej doskonałości, bo albo nie
mówi Jezusowi tego, czego On się spodziewa, albo — co gorsza — mówi
słowem lub myślą, a nie wypełnia czynem. Jedno w naszym usposobieniu
jest tu ważne, a mianowicie nastrój woli. Jeśli wola nasza jest
całkowicie zdecydowana niczego Zbawicielowi nie odmówić, to choćby nie
była zdolna opanować całkowicie roztargnień i usunąć oschłości z duszy,
choćby się jej nie udało ani iskierki uczuć w sercu wykrzesać, śmiało
może spieszyć na ucztę eucharystyczną i zapraszać Jezusa do swego
wnętrza. Tego się On od niej spodziewa.
Przyjęta w intencji rozradowania Serca Zbawiciela, Komunia święta
pomimo oschłości, która w duszy panuje, da jej nieraz więcej, niż wtedy
gdy to czyni większą pociechą dla siebie, ale ze zbytnim może
przywiązaniem do tej pociechy. Jeśliby w tym stanie była zawiniona
oziębłość, to nic lepiej nie pomoże do opanowania jej i oczyszczenia z
niej duszy, jak poważny wysiłek, aby wzbudzić w sobie skruchę i
przeprosiwszy Zbawiciela, przyjąć Go w Komunii świętej do serca. (...)
Czyż potrzeba teraz jeszcze dowodzić, jaką doniosłość dla nauczenia się
dobrej modlitwy posiada taki świadomy udział w najświętszej ofierze
ołtarza? Choćby wierni tylko raz na tydzień, w niedzielę, mieli możność
w niej uczestniczyć, każde takie przeżycie wraz z Chrystusem Jego
ofiary nie może nie nawiązać między Nim a ich duszami tego stosunku
poufałej przyjaźni, do którego On nas zaprasza. (...)
Podstawowa to prawda w nauce o Eucharystii, że niekrwawa ofiara, jakiej
Chrystus dokonuje na ołtarzu, jest nieskończonej wartości, a do
nieskończoności nic już dodać nie można. Jakże potężnie to wyraził św.
Augustyn: Śmiem twierdzić, że Bóg, choć wszechmocny, więcej dać nam nie
mógł, choć nieskończenie mądry, nie wiedział, co by mógł dać lepszego,
choć przebogaty, nie mógł już dać nam nic więcej (Traktat 84 .do
Ewangelii św. Jana).
Modlitwa myślna
"Ale
ty, gdy się modlić będziesz, wnijdź do izdebki swojej a zawarłszy
drzwi, módl się Ojcu twemu w skrytości, a Ojciec twój, który widzi w
skrytości, odda tobie." Mt 6, 6
Rozważywszy doniosłość społecznej modlitwy Iiturgicznej i jej wartości
wychowawcze, przejdziemy teraz do modlitwy bardziej indywidualnej,
którą nazywamy też modlitwą wewnętrzną albo myślną, albo po prostu
rozmyślaniem. I modlitwa liturgiczna, gdy jest dobrze uprawiana, jest
wewnętrzna, ale odbywa się ona zawsze w pewnych warunkach zewnętrznych,
od których jest ściśle uzależniona. Tego w modlitwie myślnej nie ma i
dlatego nazywamy ją modlitwą wewnętrzną. Mniej szczęśliwa jest nasza
polska nazwa "rozmyślanie'`, którą tłumaczymy łacińskie meditatio, może
ona bowiem wywołać mniemanie, że cała modlitwa myślna sprowadza się do
samego myślenia, czyli do samej tylko czynności rozumu. Niewątpliwie,
że u początkujących ten czynnik myślenia zajmuje sporo miejsca, tak iż
ich modlitwa wewnętrzna jest przede wszystkim rozmyślaniem, ale z
postępem życia duchowego staje się nim ona coraz mniej, toteż coraz
mniej na to miano zasługuje. Z terminem rozmyślania związane są znane
uprzedzenia do wyższych form modlitwy myślnej, w których jest coraz
mniej dyskursywnego rozważania, a coraz więcej afektów woli, a
szczególniej coraz więcej miłości.
Po tym wyjaśnieniu nie będziemy się wahać, aby używać nadal nazwy
rozmyślanie dla oznaczenia modlitwy myślnej początkujących; jest ona
zbyt zadomowiona w naszym języku, aby można było ją usuwać, i dobrze
wyjaśniona nie powinna dawać powodu do nieporozumień.
Modlitwa myślna jest promieniowaniem modlitwy liturgicznej. Kto się do
tej ostatniej przywiąże i nauczy się z niej czerpać podniety do życia
duchowego, ten nieraz poczuje potrzebę, aby pójść za wezwaniem
Zbawiciela i wszedłszy do swej izdebki, a zawarłszy drzwi od niej, w
skrytości rozważać sobie przed majestatem Boga Ojca wielkie prawdy
zbawienia. Niejednemu, który nie ma możności wiele uczęszczać na
nabożeństwa liturgiczne, będzie ona musiała je zastąpić i stać się
podstawą życia duchowego. Dla wszystkich będzie najpotężniejszym
środkiem do jego pogłębienia, ożywienia i podnoszenia na coraz wyższy
poziom. Słowa Jeremiasza, iż spustoszeniem spustoszona jest wszystka
ziemia, gdyż nie masz, kto by rozważał w sercu (12, 11), nigdy nie
przestaną być prawdziwe. Biada społeczeństwu, w którym nie ma
liczniejszego zastępu dusz, mających stały zwyczaj rozważać w swym
sercu to, co Bóg nam objawił o sobie i o nas. Na drodze do doskonałości
i do zbawienia jest to najpotężniejszy środek, toteż nic dziwnego, że
św. Teresa obiecywała zbawienie każdemu, kto by co dzień poświęcał choć
kwadrans modlitwie myślnej.
Otóż modlitwa myślna, podobnie jak każda czynność ludzka, ma swe prawa
rozwoju i od ich poznania i umiejętnego zastosowania zależeć będzie,
czy się ją lepiej czy gorzej odprawi, czy się w niej będzie postępować
naprzód, czy też nie. Stąd istnieje tyle metod rozmyślania, szczególnie
odkąd w XVI wieku św. Ignacy, św. Teresa i św. Franciszek Salezy
wysunęli je na czoło życia duchowego i opracowali jego zasady. Różnice
między nimi są jednak tylko drugorzędne, wszystkie bowiem opierają się
na podstawowych danych naszej psychiki i z niej wysnuwają swe reguły,
ucząc nas, jak mamy kolejno zaprzęgać poszczególne władze naszej duszy
do systematycznego udziału w modlitwie. Już w rozdziale VII niniejszego
studium, zajmując się analizą
psychicznych władz człowieka i ich udziałem w modlitwie, przygotowaliśmy te wiadomości, które nam teraz
posłużą do wprowadzenia osób początkujących na drodze życia duchowego
do umiejętności odprawiania medytacji. Jest to naprawdę umiejętność
praktyczna, czyli sztuka, i kto się systematycznie do niej przyłoży,
wiele korzyści z tego odniesie.
Do modlitwy myślnej, tak zresztą jak do ustnej, trzeba się zawsze
przygotować jako do ważnej czynności, której byle jak robić nie należy,
w myśl słów Eklezjastyka: Przed modlitwą przygotuj duszę twoją, a nie
bądź jako człowiek, który kusi Boga (Syr 18, 23). Osoby prowadzące
bardzo regularny tryb życia, nieraz już wieczorem przygotowują sobie
króciutko temat jutrzejszego rozmyślania rannego i z nim na myśli
starają się zasnąć i obudzić. Dobrze jest choć krótko coś podobnego
praktykować. Na drugi dzień, rozpoczynając rozmyślanie, wypadnie zawsze
stanąć w obecności Bożej i odmówiwszy króciutko modlitwę, najlepiej
"Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i westchnienie do Ducha Świętego,
postawić sobie przed myślą temat zamierzonego rozmyślania. O ile się go
już zawczasu przygotowało, to konieczny tu będzie wysiłek pamięci, aby
go sobie dość szczegółowo uprzytomnić; w przeciwnym razie najlepiej
będzie otworzyć książkę i przeczytać sobie w niej odpowiedni ustęp.
Jaka to ma być książka? Czy posługiwać się wprost Ewangelią lub listami
św. Pawła, jak chcą niektórzy? Początkującym trudno to radzić; lepiej
ich skierować do jakiegoś podręcznika do rozmyślań, których jest taki
wielki wybór, bo w nim znajdą bardziej systematycznie opracowane to, co
im jest dla rozmyślania potrzebne.
Jasnym jest, że główną osnową naszych rozmyślań winna być postać
Zbawiciela, Jego życie i Jego nauka, jednym słowem Ewangelia. Toteż
najlepszym podręcznikiem do rozmyślań będzie ten, w którym w krótkich
rozdziałach podane będą, jako strawa dla naszej modlitwy, poszczególne
fragmenty Ewangelii, tak aby z czasem objąć jej całość. W ten sposób
ten, kto regularnie uprawia rozmyślanie, będzie miał sposobność przejść
dokładnie w formie modlitwy całe życie Zbawiciela i przeżuć je niejako
w swym sercu. Ostrzec go jednak wypadnie przed podręcznikami, w których
rozmyślania byłyby za długie i za wiele zajęłyby czasu, a tym bardziej
przed takimi, które są zbyt spekulatywne i bardziej się nadają do
czytania duchowego niż na podręcznik do rozmyślania. I czytanie duchowe
ważną odgrywa w naszym życiu rolę, ale modlitwy myślnej nie zastąpi i w
literaturze religijnej na każdą z tych potrzeb duszy mamy inne dzieła,
dostosowane do odrębnego ich charakteru.
Po takim krótkim odczytaniu sobie jakiegoś ustępu treści ewangelicznej
— przy kwadransowym rozmyślaniu nie powinno ono zająć więcej jak 3
minuty, przy półgodzinnym 5 minut — poleca się zwykle zwrócić się do
wyobraźni i wywołać sobie w niej obraz np. danej sceny ewangelicznej,
którą się ma rozważać. Osób o zbyt wybujałej wyobraźni zanadto do tego
zachęcać nie należy, a nawet raczej polecać czuwanie nad wyobraźnią,
aby nie przeistoczyła modlitwy w marzycielstwo. Przeciwnie, ci co mają
wyobraźnię raczej ubogą, dobrze zrobią, szczególnie w początkach
modlitwy myślnej, jeśli i ją na chwilę do współpracy zaprzęgną.
W ramach takiego żywego obrazu winien teraz rozum zastanowić się nad
treścią tego, co ma stanowić przedmiot rozmyślania i rozważyć sobie,
kto w danym opowiadaniu ewangelicznym występuje, kto tam naucza lub
dobrodziejstwa wyświadcza, kto są ci, którzy Go otaczają i do których
się On zwraca, co im mówi lub co dla nich czyni, jakie prawdy zawierają
się w Jego nauce i jakie wymagania odnośnie do życia moralnego, jakie
łaski i cuda na ich korzyść czyni. Wszystko to trzeba sobie dokładnie
rozważyć, nie bawiąc się jednak w zbyt subtelne dociekania, które w
szkole na lekcji Pisma Świętego byłyby zupełnie na miejscu, ale w
modlitwie mijałyby się z celem i stawałyby się przeszkodą w spełnieniu
jej zadania. Wszak jest nim zawsze nie wzmożenie wiedzy w rozumie, ale
podniesienie wszystkich władz duszy na wyższy poziom i przeniknięcie
ich pierwiastkami życia nadprzyrodzonego. Już w tej fazie modlitwy
myślnej powinno występować to, co stanowi różnicę między spekulacją a
kontemplacją lub — mówiąc po polsku myśleniem a modleniem się,
mianowicie udział woli. Nie zimnym rozumem teoretycznym mamy rozbierać
przedmiot rozmyślania, ale rozumem praktycznym, w którym wola winna być
wciąż czynna, lgnąc do tych prawd Bożych, lubując się nimi, wzdrygając
się przeciw temu wszystkiemu, co im się sprzeciwia i pragnąc wysnuć z
nich wszystko, co może sobie na dobro obrócić. Nieraz towarzyszyć jej w
tym będą i uczucia, wzmagając radość i pragnienie lub też ból i trwogę
duszy wobec rozważanych prawd, ale istotne one nie są i nieraz wypadnie
bez nich się obejść lub nawet przeciw nim wytrwale rozmyślanie
prowadzić, kontentując się o wiele bardziej wartościowymi, bo głębszymi
i trwalszymi afektami woli.
Od rozważań przedmiotu rozmyślania wypadnie następnie przejść do
wysnuwania z niego zastosowań do własnego życia i potrzeb własnej
duszy. Przejście to będzie nieraz niespostrzeżone, bo już przy
pierwszym zastanowieniu się nad daną prawdą staną jasno przed oczami
duszy wszystkie jej następstwa dla niej, tak iż od samego początku
będzie sobie zdawać sprawę z tego, do czego ją prowadzą i jakie
zobowiązania dla niej pociągają.
Bardzo to ważny moment w rozmyślaniu, bo od niego zależą jego owoce dla
duszy. Ponad działalność rozumu, rozważającego podane w rozmyślaniu
prawdy, wysuwa się tu wola i ona teraz całkowicie kieruje jego dalszą
działalnością, skłaniając go do tego, co ją w danym rozmyślaniu
najsilniej pociągnęło. Często będą to konkretne postanowienia odnoszące
się do własnego życia duchowego i mające na celu większe czuwanie nad
sobą w zakresie jakiegoś przykazania, ćwiczenia się w jakiejś
specjalnej cnocie lub zwalczanie tej lub owej złej skłonności czy wady,
unikanie tej lub owej okazji do grzechu itp. Bardzo ważnym tu będzie,
aby te postanowienia nie wynikały z ludzkich, przyrodzonych pobudek i
nie rachowały na nasze ludzkie, przyrodzone siły, ale aby wznosząc się
do wyższych nadprzyrodzonych pobudek, były jednocześnie korną prośbą o
siły z góry, bez których nie zdołamy ich urzeczywistnić. Tylko ta
ufność w pomoc Bożą pozwala nam bez zarozumiałości postanawiać walkę ze
złem tam wszędzie, gdzie wiemy z doświadczenia, że siły nasze ludzkie
nie starczą, a to w myśl słów św. Pawła: wszystko mogę w Tym, który
mnie umacnia (Flp 4, 13).
Jak więc w samym rozmyślaniu należy się wystrzegać zimnej spekulacji,
tak tu, gdzie idzie o konkretne postanowienia, bardzo troszczyć się
należy, aby nie były one czynione z tą jakąś zimną stoicką pewnością
siebie, ale aby były korną modlitwą do Pana o światło, o siłę, o to
wszystko, co nam będzie potrzebne, aby wytrwać w dobrym.
Nie należy też zbyt przesadzać doniosłości tego rodzaju konkretnych
postanowień w rozmyślaniu i mniemać, że bez nich nie odpowiadałoby ono
swemu celowi i pozostałoby bez owocu. Tak byłoby w istocie, gdyby
rozmyślanie nie pociągnęło woli i nie wzbudziło w niej konkretnych
afektów, gdyby się nie skończyło silnym akordem miłości. Pięknie to
wyraziła św. Joanna Franciszka de Chantal, mówiąc, że na modlitwę
należy wchodzić wiarą, trwać nadzieją, a wychodzić miłością. Otóż
miłość przejawia się nie tylko w jednych, konkretnych postanowieniach,
odnoszących się do naszego życia, ale ma o wiele szersze pole
działania. Nieraz sam przedmiot rozmyślania będzie tego rodzaju, że
żadnych konkretnych postanowień dla codziennego życia nie da się z
niego wysnuć, a sztucznie się ich doszukiwać byłoby tylko pustą stratą
czasu. Natomiast wzbudzi on w duszy niemniej konkretne afekty adoracji,
dziękczynienia, skruchy i chęci zadośćuczynienia, które sprawią, że
modlitwa bynajmniej nie minie się ze swym celem. Nieraz przyniesie ona
więcej chwały Panu Bogu, a wtedy i dusza nic na tym nie straci, bo
zjednoczy ją bardziej z Bogiem, co jest najistotniejszym celem każdej
modlitwy. I w tej dziedzinie należy się wystrzegać utylitaryzmu, który
się do niej zakrada i każe nam sądzić sprawy Boże tylko wedle
bezpośrednich rezultatów, dostępnych dla naszego poznania, a nie
dostrzegać dalszych, bardziej ukrytych, które tylko w świetle wiary
dostrzec można.
W modlitwie myślnej, czyli rozmyślaniu, zawsze będzie dość miejsca na
pracę nad sobą, która winna być cała oparta na codziennym rozmyślaniu i
rachunku sumienia. Ale sprowadzać do niej całą modlitwę myślną i kazać
rozmyślać zawsze tylko o swych wadach i grzechach, słowem o całej
swojej nędzy, byłoby wielkim błędem. Takie ciągłe grzebanie w sobie
nadałoby i modlitwie i całemu życiu duchowemu cechę smutku i
przygnębienia, a przy tym utrwaliłoby w duszy niezdrowe zajmowanie się
wyłącznie sobą. Trzeba więc koniecznie ćwiczyć się właśnie na modlitwie
w wyrywaniu się z egoistycznego wpatrywania się w siebie, a natomiast w
zapominaniu o sobie w Bogu. Podobnie i w życiu codziennym trzeba będzie
ćwiczyć się w zapominaniu o sobie w bliźnich i dla bliźnich. Dusza na
takim zapominaniu o sobie nic nie straci; przeciwnie, ono ją
niepomiernie wzbogaci w myśl obietnicy Zbawiciela, iż kto by stracił
życie swoje z mego powodu, zachowa je (Łk 9, 24). To samo miał On
powtórzyć po wiekach św. Katarzynie ze Sieny: myśl o Mnie, a ja będę
myślał o tobie.
Czynność przeto woli w modlitwie myślnej nie może się ograniczać do
najbliższych utylitarnych celów, ale winna rozciągać się do całego
zakresu zadań, jakie przed nią stoją, wśród których centralne miejsce
zajmuje miłość Boga i chwała Boża. Nią to całe rozmyślanie winno być od
początku przeniknięte, i w miarę jak się zbliża ku końcowi, winna ona
wzrastać i znajdować w duszy konkretny wyraz. Czy to będą
najdrobniejsze postanowienia dotyczące szarego życia codziennego, tej
lub owej cnoty lub wady, czy też akty adoracji i oddawania się Bogu.
Wszystkie one winny przybrać postać konkretnych aktów miłości i znaleźć
swój wyraz w jakiejś krótkiej modlitwie strzelistej. One mają być tym
końcowym akordem, bez którego medytacja byłaby czymś niedokończonym,
jakby przerwaną rozmową, w której najważniejsze zostało nie
dopowiedziane. Gdy więc czas przeznaczony na rozmyślanie ma się ku
końcowi, należy około takiego akordu pełnego miłości skupić swą uwagę,
wyrazić go Bogu w tej lub innej formie, po czym podziękowawszy Mu
jeszcze krótko za łaskę odbycia dobrej modlitwy i przeprosiwszy za
wszystko, co w niej było zawinionego, zrobić znak krzyża świętego i
przejść do innych zajęć.
Dobrze jest jeszcze uświadomić sobie, co i w jakim stopniu może być w
tego rodzaju modlitwie zawinione z naszej strony. Idzie tu szczególnie
o roztargnienia. Są one tym bardziej szkodliwe, że mało kto zdaje sobie
sprawę, skąd roztargnienia pochodzą i przez to wielu wyobraża sobie, że
odbierają modlitwie całą jej wartość. Roztargnienia i na modlitwie
liturgicznej nieraz nas nawiedzają, ale tam wszystko, co z zewnątrz na
nas działa, też jest związane z modlitwą, skąd łatwiej jest je
opanować. W modlitwie myślnej przeciwnie, należy wejść do izdebki swej
duszy i zawrzeć do niej drzwi, aby nic z zewnątrz nie zakłóciło rozmowy
z Bogiem. Roztargnienia są tu trudniejsze do opanowania, toteż w
związku z rozmyślaniem wypada im słówko poświęcić.
Należy więc pamiętać o tym, że ta niezależność całkowitego i
doskonałego opanowania biegu naszej myśli jest w nas następstwem
grzechu pierworodnego. Rozstrój wprowadzony przezeń do naszej psychiki,
odbił się przede wszystkim na wyobraźni, która nie jest do tego stopnia
we władzy naszego rozumu i woli, abyśmy mogli wszelkiego roztargnienia
uniknąć. Skłonność przeto do roztargnień nie jest naszą osobistą winą,
ale .następstwem w nas winy pierwszych naszych rodziców. My zaś
odpowiadamy tylko za to, jak się wobec nich zachowujemy, czy i w jakim
stopniu im dobrowolnie ulegamy.
Stąd wynika konieczny wniosek, że niedobrowolne roztargnienie nie
przerywa właściwie modlitwy i samo przez się grzechu nie stanowi. Gdy
więc człowiek wzniósł się myślą do Boga i zaczął się modlić, a po
chwili myśl jego niepostrzeżenie odeszła do innego przedmiotu bez jego
świadomego przyzwolenia, nie znaczy to, aby modlitwę przerywał. Jeśli
ledwo się spostrzeże, zaraz myślą wróci na powrót do Boga, zrobił, co
mógł, i modlitwa jego w tym, co jest w niej najistotniejszego, nic na
tym nie straciła. Jak św. Tomasz uczy, niedobrowolne roztargnienie nie
zmniejsza zasługi modlitwy ani nie zmniejsza jej mocy wysłuchania u
Boga, a zmniejsza tylko pociechę, jaką nam przynosi. Co innego
roztargnienie, na które świadomie przyzwalamy i myślą za nim
dobrowolnie idziemy. Ono jest normalnym przerwaniem modlitwy i potrzeba
nowego aktu woli, skierowującej naszą myśl do Boga, aby do niej wrócić.
Takie roztargnienie będzie zawsze grzeszne jako lekceważenie sobie
Tego, z kim na modlitwie obcujemy.
Stąd zrozumiała staje się nauka tak doświadczonych kierowników życia
duchowego, jak św. Franciszek Salezy i św. Teresa z Awilli. Oboje oni
uczą, że nie należy się zbyt przejmować niedobrowolnymi roztargnieniami
i nie zniechęcać z ich powodu. Pierwszy z nich jasno dowodzi, że o
wiele więcej szkodzi ludziom na modlitwie irytowanie się na
roztargnienia i zniechęcenie się nimi niż same roztargnienia. Wystarczy
odsunąć je spokojnie, odpędzić jak muchy i zbyt się nimi nie
przejmować, gdy bowiem są niedobrowolne, modlitwy nie przerywają i
wartości jej nie zmniejszają. Osobie, która się skarżyła, że jej
rozmyślanie jest nieraz jedną walką z roztargnieniami, św. Franciszek
odpowiadał: a więc doskonale się modlisz.
Co innego, że nie zawinione w chwili, gdy nas napastują, roztargnienia
mogą być zawinione w swym źródle, w tym lub innym zbytnim przywiązaniu
do rzeczy doczesnych. Gdzie skarb twój powiedział Zbawiciel — tam i
serce twoje (Mt 6, 21), a także — można by dodać — "i roztargnienia
twoje". Gdy człowiek coś doczesnego nad miarę ukochał, czy to majątek i
bogactwa, czy to rozkosze zmysłowe, czy własne powodzenie, sławę,
zaszczyty, prace i zajęcia, ba nawet i rodzinę i jej doczesne sprawy,
to i myśl jego wciąż koło tego krąży i nawet do modlitwy się wciska,
choćby on chciał jedynie do Boga ją zwrócić. Kto tedy ma na modlitwie
wiele roztargnień, powinien w rachunku sumienia dobrze zastanowić się,
skąd one płyną, a On mu może wskaże tę dziedzinę jego życia, która
nie jest dostatecznie opanowana i oczyszczona i której opary
przesłaniają mu swymi roztargnieniami widok rzeczy Bożych na modlitwie.
Będzie to dla niego wskazówką, co w jego życiu wymaga głębszego
oczyszczenia, i jeśli się do tej pracy szczerze i wytrwale zabierze,
modlitwa jego stanie się coraz lepsza i wolniejsza od roztargnień. Nad
innymi, które nieraz jeszcze niedobrowolnie ją zamącą, łatwiej zdoła on
zapanować i szybciej usunąć z pola widzenia swej duszy.
Dodajmy wreszcie, że bywają wypadki, gdy roztargnienia i ta niemożność
skupienia uwagi na modlitwie może pochodzić z większego zmęczenia, czy
to fizycznego, czy też nerwowego albo nawet z różnego rodzaju stanów
chorobliwych. W niektórych z nich, jeśli im towarzyszą cięższe
depresje, szczególnie na tle religijnym, należy za radą spowiednika i
doświadczonego lekarza zupełnie rozmyślania zaniechać. Pokorne
przyjęcie z rąk Bożych takiej choroby zupełnie zastąpi rozmyślanie, do
którego dusza w takim stanie jest niezdolna i którego Bóg od niej nie
wymaga. Ale i wtedy gdy ta niemożność skupienia uwagi na modlitwie nie
ma wyraźnie charakteru chorobliwego, a tłumaczy się mniej lub więcej
przeciągającym się znużeniem fizycznym lub nerwowym, nie należy
zbytnich robić wysiłków, aby trzymać się regularnie wyżej nakreślonego
planu i odprawiać rozmyślanie wedle wszystkich jego punktów. Należy je
sobie uprościć, nie rozumować za wiele, a zatrzymać się tylko na
jakiejś myśli i z niej wysnuć choć odrobinę miłości Boga. W takich
razach dobrze sięgnąć pamięcią do Pisma Świętego, do Ewangelii, i tam
znaleźć sobie jedno z tych krótkich wezwań, które bez końca powtarzać
można, choćby tak ulubioną przez ascezę wschodnią modlitwę Jezusową,
tj. do Jezusa Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną. Bardzo
ważne tu będzie, aby w podobnych chwilach, nieraz bardzo dla duszy
ciężkich, modlitwy jednak nie opuszczać i nie skracać. Gdy trudność
skupienia uwagi sprawi, że jak się wydaje, nic nie mamy Bogu do
powiedzenia, trzeba będzie dalej trwać przed obliczem Jego i w pokorze
serca ofiarowywać Mu swą niemoc i towarzyszące jej cierpienie. Bóg nie
wymaga od nas wielomówstwa, jak sądzą poganie (Mt 6, 7), ale pełnienia
Jego woli, której najlepszym wyrazem jest przyjęcie z Jego rąk
cierpienia w jakiejkolwiek formie będzie Mu się podobać nam je zesłać.
Cierpieć przed Nim w milczeniu jest doskonałą modlitwą, za którą On,
widzący wszystko, co się w skrytości serca dzieje, stokrotnie
wynagrodzi.
Kapłanowi skarżącemu się swemu spowiednikowi, że cierpienie nerwowe nie
pozwala mu na skupienie w szczególności rano, gdy pragnąłby się
przygotować do mszy świętej, ten ostatni słusznie odpowiedział: "A czyż
cierpienie nie jest najlepszym przygotowaniem do Najświętszej Ofiary?"
Kontemplacja
"Przeto przynęcę ją, zawiodę ją na pustynię i będę jej mówił do serca. " Oz 2, 16
Kto przeczytał poprzedni rozdział poświęcony rozmyślaniu, powinien był
dojść do przekonania, że zajmuje ono w życiu duchowym chrześcijan
bardzo ważne miejsce i że z rzadkimi wyjątkami każdy, kto poważnie dąży
do doskonałości i któremu warunki życia na to pozwalają, winien przez
tę elementarną szkołę życia duchowego przejść.
Ale teraz zjawia się pytanie, czy ma w niej długo pozostawać, czy też
winien raczej po jakimś czasie opuścić ją i przejść do szkoły wyższego
stopnia. Innymi słowy, czy to systematyczne rozmyślanie, któreśmy
dopiero co opisali, ma trwać przez całe życie, czy też jest ono wstępem
i przygotowaniem, które normalnie prowadzi duszę do wyższych,
prostszych form modlitwy.
Otóż tak jest niewątpliwie. Rozmyślanie nie jest kresem naszego życia
duchowego, ale jest początkiem, i kto wiernie mu się będzie przez jakiś
czas oddawał, ten zacznie postępować naprzód w umiejętności modlitwy,
tak iż z czasem te ramki, które ono mu zapewniało, aby ułatwić pierwsze
kroki na tej drodze, staną się zbyteczne.
Zapewne, że są dusze, które się tak do ramek rozmyślania
przyzwyczajają, że nie mogą inaczej modlitwy myślnej odprawiać. Należy
je zostawić w spokoju i nie zmuszać do innych form modlitwy, które im
nie odpowiadają; sumienne, odbywane przez całe życie rozmyślanie będzie
dla nich potężnym czynnikiem uświęcenia.
Ale jakże błędnym i dalekim od tradycji chrześcijańskiej i nauki
wielkich jej mistrzów byłoby żądać tego od wszystkich dusz i
zatrzymywać je na tym pierwszym stopniu umiejętności modlitwy, wtedy
gdy dojrzały one już do tego, aby się wznieść wyżej. Są ludzie, którzy
tak słabo nauczyli się czytać, że całe życie umieją tylko sylabizować i
to wodząc palcem po liniach. Nikomu jednak nie przyjdzie na myśl
wszystkim radzić, aby tak czynili i o większą sprawność w czytaniu się
nie starali.
Umiejętność modlenia się, podobnie jak każda umiejętność ludzka,
podlega rozwojowi i poznać warunki, przejawy i prawa tego rozwoju jest
dla życia duchowego sprawą pierwszorzędnej doniosłości. Podobnie jak w
każdej sprawności, tak i w umiejętności modlitwy następuje, w miarę jej
rozwoju, uproszczenie. To co na początku wymagało namysłu i
zastanowienia, a więc pewnego dłuższego i krótszego rozumowania, teraz
odbywa się coraz bardziej samorzutnie, bo rozum nabrał już tej
sprawności, która mu pozwala zastąpić rozumowanie intuicją tego, co w
danej chwili trzeba zrobić. I na modlitwie rozumowanie coraz bardziej
zastępuje intuicja, jako prosty wgląd w tyle razy już przemyślane
prawdy i ciche zatrzymanie umysłu na nich. Na tym polega istotna
różnica między rozmyślaniem i kontemplacją; w pierwszym czynnik
intelektualny przejawia się w formie rozumowania, w drugiej w formie
intuicji, czyli prostego wglądu w prawdy wiary. I tak pierwsze, aby być
modlitwą, winno być przeniknione ze strony woli miłością, tak samo i
kontemplacja winna być takim miłosnym wglądem w to, co dla człowieka
jest najbardziej miłości godnym. Najpiękniejszą ilustracją tej nauki
jest znana odpowiedź, dana przez owego wieśniaka, gdy go św. Jan
Vianney zapytywał, co ma tak długo do mówienia Panu Jezusowi, gdy
klęczy przed Najświętszym Sakramentem: Ja na Niego spoglądam, a On na
mnie.
Zdarzają się osoby, u których tego rodzaju modlitwa kontemplacyjna
zjawia się bardzo wcześnie, niemal od dzieciństwa bez przygotowania
przez dłuższy okres rozmyślania. Ma to miejsce wtedy, gdy dusza od
młodości przylgnęła do Boga, przejęła się prawdami wiary słyszanymi w
kościele i z nich uczyniła sobie stały swój pokarm. Tak musiał dojść do
modlitwy kontemplacyjnej ów wieśniak z Ars. Zwykle jednak dzieje się
inaczej i zapewne większość osób, które dochodzą do modlitwy
kontemplacyjnej, przygotowały się do niej, ćwicząc się przez dłuższy
czy też krótszy czas w rozmyślaniu.
Jak się odbywa to przejście i po czym poznać, że dusza już dojrzała do
tej wyższej formy modlitwy? Jest to bardzo ważne zagadnienie, od
którego zależy w wysokim stopniu normalny rozwój życia duchowego. Z
jednej strony nic tu nie wolno przyspieszać, nic sztucznie wywoływać,
co by zwolniło od bardziej nieraz męczącego rozmyślania i wprowadzało
do tego pewnego ukojenia, jakie kontemplacja nieraz daje. Jakże łatwo
można tu ulec ułudzie marzycielstwa, które nic duszy nie da, a tylko
cofnie ją w rozwoju duchowym i wyrządzi wielką krzywdę, pozbawiając
nabytej długim wysiłkiem sprawności systematycznego rozmyślania.
Roztropność nadprzyrodzona wymaga nawet tu raczej pewnego opierania się
pociągowi do kontemplacji i poddania się jej dopiero wtedy, gdy się
oczywistym stanie, że naprawdę przyszedł na nią czas.
Z drugiej strony byłoby bardzo szkodliwym wstrzymywać się przed
kontemplacją i zmuszać do rozmyślania, wtedy gdy dusza jest już do
niego niezdolna, bo dojrzała już do wyższej formy modlitwy. Szczególnie
szkodliwym byłoby to, gdyby wypływało z błędnego przekonania, że
rozmyślanie jest normalną formą modlitwy, która ma trwać przez całe
życie, a kontemplacja jest łaską nadzwyczajną, do której nikt
samowolnie pretendować nie może. Zmuszać się do rozmyślania, gdy dusza
dojrzała do kontemplacji, to chcieć gryźć napój, który do tego się nie
nadaje, bo powinien być swobodnie przełykany.
I tu, jak wszędzie, należy się kierować z jednej strony tradycyjną
nauką Kościoła, a z drugiej roztropnością, która z właściwym sobie
umiarem winna poznać, kiedy dusza już może przejść od rozmyślania do
kontemplacji. Dla kierowników dusz posiadanie odnośnych wiadomości i
nie mniej koniecznej od nich roztropności, jest sprawą ogromnej
doniosłości. Kto wie, czy nie jest to pierwsze i najważniejsze
zagadnienie, z którym winni się oni dobrze zapoznać, jeśli chcą
naprawdę w duchu nadprzyrodzonym prowadzić dusze do Boga.
Otóż zarówno im, jak i duszom praktykującym stale modlitwę myślną,
ogromną usługę oddaje tu prosta i jasna doktryna św. Jana od Krzyża.
Gdyby to jedno tylko nam zostało z jego nauki, już byłby sobie zasłużył
na tytuł Doktora Kościoła. Znajdziemy ją w jego Drodze na Górę Karmel,
gdzie w księdze drugiej poświęca on trzy rozdziały (11, 12 i 13)
metodzie, za pomocą której można poznać to dojrzewanie duszy do
modlitwy kontemplacyjnej. Nauka świętego Doktora Karmelu sprowadza się
do trzech znaków i gdy się nad nimi zastanowimy, łatwo się przekonamy,
że dadzą się one sprowadzić do najprostszych danych zdrowego rozsądku.
To jest właśnie cechą geniuszy, że tam gdzie inni szukają
skomplikowanych rozwiązań, oni je znajdują w najprostszych danych
codziennego życia.
Św. Jan zaczyna od tego, że bardzo jasno i wyraźnie ostrzega zarówno
przed zbyt pochopnym opuszczaniem rozmyślania, nim przyjdzie na to
właściwa chwila, jak i przed upieraniem się przy nim wtedy, kiedy już
czas jest, aby przejść do kontemplacji.
Aby nie wywołać zamieszania — pisze on — wypadnie w niniejszym
rozdziale dać poznać, w jakiej chwili i w jakich warunkach ma człowiek
prowadzący życie duchowe zaniechać rozmyślania dyskursywnego za pomocą
wyobrażeń, form i figur, a to dlatego że nie należy tego czynić ani
wcześniej, ani później, niż na to rozwój duchowy pozwala. Jak bowiem w
pewnym momencie należy się od tych form oswobodzić, aby iść do Boga, w
czym mogłyby być przeszkodą, tak samo koniecznym jest nie opuszczać
pomienionego rozmyślania przed czasem, aby się nie cofnąć wstecz.
Po tym wstępie wymienia św. Jan po kolei owe trzy znaki, po których
można poznać, czy naprawdę ten moment w życiu duchowym przyszedł.
Pierwszym z nich jest sam fakt, że dla osoby, która dotąd regularnie
uprawia rozmyślanie, z czasem staje się ono coraz bardziej uciążliwe, a
nawet czymś ponad siły. Tłumaczy się to tym jak wyjaśnia św. Jan od
Krzyża — że dusza wyczerpała już niejako wszelkie dobro duchowe, które
mogło znaleźć w rzeczach Bożych drogą medytacji i rozmyślania, czego
wskazówką jest niepodobieństwo rozmyślania jak dawniej i niemożność
znalezienia w nim znowu smaku i upodobania jak wówczas, gdy nie znała
jeszcze ducha, a tamto miało dla niej jego znaczenie.
Ale ten znak nie może wystarczyć i kto by się tylko na nim opierał,
mógłby łatwo być w błąd wprowadzony. Fakt, że rozmyślanie dawniej z
łatwością uprawiane, teraz staje się uciążliwe, może mieć i inne
przyczyny, toteż należy teraz wykazać, że to nie one tu działają. Do
tego służą właśnie dwa następne znaki.
Drugim znakiem jest brak pociągu do rzeczy doczesnych, które gdy do
nich przylgnąć, stają się wielką przeszkodą w modlitwie myślnej. W
samej rzeczy niejeden, który z początku wiernie ją uprawiał, z czasem w
niej ostygł, bo coraz większe przywiązanie do świata i jego spraw,
stopniowo go od niej odciągało. W tych warunkach rozmyślanie stawało
się dla niego coraz uciążliwsze, bo zmniejszyło się zainteresowanie
prawdami, które go dawniej tak pociągały, ż pod wpływem miłości do
rzeczy doczesnych przygasła miłość do rzeczy wiecznych. O ile bowiem —
czytamy w Drodze na Górę Karmel — owa niemożność posilenia wyobraźni i
uczucia rzeczami Bożymi pochodzi z roztargnienia i oziębłości, człowiek
natychmiast znajduje przyjemność i smak w przywiązaniu się do rzeczy
odmiennych oraz powód do odchodzenia od tamtych.
Jeśli jednak z coraz większą niemożnością rozmyślania, tak jak się to
dawniej robiło, nie łączy się żadne wzmożone przywiązanie do czegoś
innego, doczesnego, to mamy w tym znak, że gdzie indziej należy szukać
jej wytłumaczenia. To nam daje znak trzeci.
Nie wystarczy — pisze św. Doktor Karmelu — spostrzec w sobie dwa te
pierwsze znaki, jeśli brak jeszcze trzeciego. Bo choćby się zauważyło,
że niepodobna rozpamiętywać i myśleć o rzeczach Bożych przy
równoczesnym braku przyjemności w myśleniu o czymś innym, mogłoby to
pochodzić z melancholii lub innego chorobliwego usposobienia,
wynikającego z mózgu czy z serca. Zwykło ono powodować pewne ukojenie i
zawieszenie czynności zmysłowych i sprawiać, że się o niczym nie myśli
i niczego nie pragnie ani że się nie znajduje przyjemności w myśleniu o
czymkolwiek, a tylko w pozostawaniu w miłym odrętwieniu. Przeciwko temu
posiadać się powinno znak trzeci, to jest świadomość i miłosne napięcie
uwagi, dające duszy spokój, jakeśmy to wyżej powiedzieli.
Temu trzeciemu znakowi św. Jan najwięcej miejsca poświęca, bo on jest
tu decydujący; nie tylko bowiem wyklucza przyczynę, która ze strony
ciała mogłaby wpływać hamująco na modlitwę myślną, ale wskazuje
jednocześnie i przyczynę istotną tego stanu, a mianowicie ciche
napięcie uwagi do rzeczy Bożych, które tyle razy już przemyślane, nie
wymagają dalszych rozważań, ale przywiązują duszę do siebie i wywołują
w niej głęboką radość wewnętrzną.
Trzeci znak jest najtrudniejszy do spostrzeżenia, gdyż początkowo
trudno zdać sobie sprawę z tej miłosnej świadomości, jest ona bowiem w
swych pierwszych przejawach bardzo subtelna, niedostrzegalna. Dusza
przyzwyczajona do innego zachowania się na rozmyślaniu, które się
całkowicie opiera na zmysłach, nie odczuwa tej niezmysłowej nowości,
która jest czysto duchowa, tym bardziej jeśli nie rozumiejąc, o co tu
chodzi, nie zadowala się nią i stara się o tamte wrażenia, bardziej o
zmysły oparte. Zdaje się jej, że nic nie robi i czas marnuje, tymczasem
jest ona w tym trwaniu w miłosnej uwadze na Boga bardzo czynna. Niższe
władze zmysłowe milkną, to prawda, milknie nawet rozum w swej
hałaśliwej czynności dyskursywnego rozumowania, ale tym bardziej natęża
się on w swej znacznie głębszej i cichszej czynności intuicyjnej i ona
to ułatwia woli oddanie się przedmiotowi swego umiłowania. Na pozór
stan ten wydaje się bezczynnością, a w głębi jest bardzo intensywnym
czynem, co już tak pięknie w średniowieczu wyrażano słowami: Spirituale
otium non est otium sed negotium ("Odpoczynek duchowy nie jest
próżnowaniem, ale pracą"). Trwać w ukojeniu kontemplacji, to nie
próżnować lub odpoczywać, ale działać i pracować.
Trzy znaki św. Jana sprowadzają się przeto do przeglądu trzech
czynników, które mogą na naszą duszę działać. Bo na duszę działa, po
pierwsze, świat, który nas otacza i nieraz zbyt silnie do siebie
pociąga; po wtóre, ciało, które jest istotnym składnikiem naszej natury
ludzkiej i nieraz silnie ją hamuje w jej działalności duchowej; i
wreszcie, Bóg, zamieszkujący ją przez łaskę. Innej przyczyny,
tłumaczącej niemożność prowadzenia nadal rozmyślania, nie ma i być nie
może, toteż gdy się dwie pierwsze wykluczy, pozostaje trzecia. Jeśli
nie świat przeszkadza duszy w prowadzeniu systematycznego rozmyślania
ani też nie ciało, to znaczy, że czyni to sam Bóg, a czyni dlatego
tylko, że żąda od duszy czegoś więcej niż dotąd i uważa, że stać ją już
na to, aby Go chwaliła w sposób bardziej doskonały, cichszy, prostszy i
bardziej duchowy. Dotąd musiała ona sporo czasu tracić na przenikanie
do wnętrza prawd Bożych przez ich ziemskie powłoki i skorupy; teraz,
gdy się już nauczyła, jak dochodzić do samego ich jądra, cała tamta
praca stała się zbyteczna i może w ciszy i spokoju spożywać te dary
Boże.
Nie idzie zatem bynajmniej o to, aby kontemplacja już raz na zawsze
wykluczała rozmyślanie. I tu św. Jan bardzo mądrze poucza, że nieraz
przyjdzie ona tylko na chwilę w czasie rozmyślania i wtedy bynajmniej
nie należy się przymuszać do rozważań, ale poddać się temu ukojeniu,
jakie duszę nawiedza. Gdy zaś ono minie i możność rozmyślania wróci,
należy znowu się do niego zabrać. Tak bywa zwykle w początkowych
fazach, gdy w duszy zaczyna się dokonywać proces upraszczania modlitwy
myślnej. Ale i później, gdy już postąpi naprzód na tej drodze, nim się
jeszcze utrwali w umiejętności takiego skupiania się w kontemplacji
Boga, winna będzie nieraz powrócić do rozmyślania i pomagać sobie nim,
aby wejść w stan kontemplacji. Winna ona to czynić jednak uciszając
władze duszy, a nie podniecając je do niepotrzebnej działalności. Winna
się ona kontentować ogólnymi tylko myślami o Bogu, a nie robić
wysiłków, aby je sprecyzować i nadać im wyraźniejsze formy. Czyha na
nią w tym momencie to, co można by nazwać pokusą racjonalizmu, ta chęć
ścisłego i jasnego określenia tego, co jest w myśli, a tymczasem Bóg
się od niej tego nie spodziewa, a raczej tego, aby poprzez te bardziej
ogólnikowe myśli o Nim, wyrywała się do Niego i trwała przy Nim
miłością.
Widzimy tedy, że to przejście od rozmyślania do kontemplacji nie odbywa
się raptownie, ale stopniowo, i że jak uczy św. Jan, zanim dusza
utrwali się w umiejętności kontemplacji, co jest przymiotem tych,
którzy postąpili w życiu duchowym, powinna ona używać już to jednego,
już to drugiego sposobu modlenia się.
Nie będziemy tu dalej rozwijać nauki o rozkwicie modlitwy
kontemplacyjnej w duszy. Boć to, cośmy tu opisali. to tylko początek
pogłębienia życia duchowego. Tam gdzie kontemplacja spotka w duszy
wielką wierność wymaganiom Bożym, będzie ona się wciąż rozwijać, z
jednej strony upraszczając się, a z drugiej przenikając coraz głębiej
do tajników duszy, aby ją oświecić i oczyścić. Ten rozwój próbowano też
dokładniej zbadać i ująć w pewne prawa, aby łatwiej było rozeznać się w
bogactwach życia duchowego. Nieocenione zasługi położyła w tej
dziedzinie św. Teresa z Awilli i chociaż cała ta systematyka modlitwy
kontemplacyjnej nie może mieć pretensji do czegoś koniecznego,
niezmiennego, znajdującego zastosowanie wszędzie i zawsze, niemniej
jest ona bardzo cenna, jako oparta na doświadczeniu najświętszych dusz;
w których łaska Boża doszła do najwyższego rozkwitu.
W ramach naszej książeczki, która ma na celu dać poznać ogólną naukę o
modlitwie, uznaliśmy za konieczne dokładniej omówić tylko te pierwsze
początki kontemplacji, czyli to przejście od rozmyślania do wyższej
formy modlitwy, w której rozum mniej rozważa, a wola więcej kocha.
Wiadomości te są bardzo potrzebne, bo wiele osób — więcej może niż ogół
mniema dochodzi w swym życiu duchowym do tego momentu, kiedy
rozmyślanie staje się dla nich ciężarem, a nie rozumiejąc swego stanu,
trapią się nim i boją się poddać działalności Bożej. Pewne więc
spopularyzowanie nauki św. Jana od Krzyża o przejściu od rozmyślania do
kontemplacji jest konieczne zarówno ze względu na wiernych, jak i ze
względu na spowiedników i kierowników duchowych.
Nader ważnym jest usunąć z opinii wiernych to mniemanie, które św.
Teresę tak oburzało, że droga kontemplacji jest pełna niebezpieczeństw
i że nikogo nie należy do niej zachęcać. Z mniemaniem tym można się
jeszcze spotkać, a łączy się ono z tym przekonaniem, że normalną drogą,
po której ogół chrześcijan ma kroczyć, aby osiągnąć zbawienie — jest
droga ascezy, a właściwą jej formą modlitwy jest rozmyślanie.
Droga mistyki i kontemplacji miałaby być przywilejem pewnych tylko
dusz, specjalnie od Boga powołanych i nie należy zabiegać samowolnie,
aby się na nie dostać. Otóż odwieczna tradycja Kościoła o rozwoju życia
duchowego takiego rozróżnienia dwóch dróg nie zna; jedna jest wedle
słów Zbawiciela tą wąską drogą, która wiedzie do żywota. W miarę jak
człowiek wiernie się po niej wspina, z jednej strony coraz bardziej
przez ascezę życia codziennego, tj. przez umartwienie oczyszcza swą
duszę, a z drugiej przez mistykę, tj. przez tajemnicze działanie łaski
na modlitwie łączy ją z Bogiem. Wszak termin "mistyka", "mistyczny" nic
innego nie znaczy jak to, co jest przed nami ukrytego, co jest dla nas
tajemnego, a tym jest w naszym życiu duchowym cała działalność
pierwiastków nadprzyrodzonych w duszy i jej władzach.
Znane jest natomiast i ogólnie przyjęte w nauce chrześcijańskiej
rozróżnienie dwóch rodzajów łask, z których jedne są przeznaczone dla
wszystkich, bo mają na celu uświęcić ich dusze gratiae gratum
facientes, czyli uświęcające, podczas gdy drugie same przez się nie
uświęcają, a służą do wypełniania specjalnych zadań w Kościele gratiae
gratis datae — społeczne. Do tych ostatnich należy moc czynienia cudów,
dar prorokowania lub czytania w sumieniu, widzenia, ekstazy itp. Otóż
tych ostatnich łask nikt poszukiwać nie powinien ani się o nie starać,
ani się nawet o nie modlić. Bóg je daje tym, których przeznaczył do
jakiejś specjalnej roli w Kościele, i w życiu wielu świętych nie
odegrały one niemal żadnej roli.
Inaczej rzecz się ma z łaskami pierwszego rodzaju; one są dla
wszystkich przeznaczone i zaczątkiem ich jest sama łaska uświęcająca z
towarzyszącymi jej cnotami wlanymi, które dusza otrzymuje w dniu chrztu
świętego. W miarę jak człowiek postępuje wiernie wedle zobowiązań,
które w tym dniu na niego włożono, czynniki nadprzyrodzone coraz
bardziej opanowują jego duszę i coraz lepiej usprawniają wszystkie jej
władze do wiernej służby Bożej. Kresem tego procesu ma być z jednej
strony oczyszczenie duszy ze wszystkich niedozwolonych przywiązań do
rzeczy doczesnych i coraz głębsze zjednoczenie z Bogiem, który w niej
mieszka, tak aby w chwili rozstania się z ciałem nie było w niej nic
takiego, co by było przeszkodą w zjednoczeniu się z Bogiem twarzą w
twarz. Do tego zjednoczenia winna ona przez całe życie dążyć i w
pewnej, niedoskonałej wprawdzie, formie może ona je już na tej ziemi.
uzyskać na drodze wiernej modlitwy.
W tym sensie można powiedzieć, że wszyscy wierni są powołani do wejścia
na tę drogę, po której przez kontemplację mają możność dojść już w tym
życiu do pewnego świadomego zjednoczenia z Bogiem. Zwykło się nazywać
to w teologii powołaniem albo przygotowaniem dalszym i opiera się ono
na łasce uświęcającej, która jak w zarodku, zawiera w sobie wszystko,
co jest potrzebne do takiego rozkwitu życia duchowego. Odróżnia się od
niego powołanie lub przygotowanie bliższe, które już nie wszyscy mają,
ale tylko ci, którzy okazali się wiernymi pierwszym poruszeniom łaski i
raz wszedłszy na drogę doskonałości chrześcijańskiej, wytrwale po niej
zmierzali do Boga. Takich, niestety, jest niewielu, jak to już sam
Zbawiciel z bólem wyraził: O, jak ciasna brama i wąska droga, która
wiedzie do Żywota, a mało jest tych, którzy ją znajdują (Mt 7, 14).
Czy i zbawienie wieczne jest zależne od kroczenia tą drogą? Tak byłoby
z konieczności, gdyby Bóg w swym miłosierdziu nie był nam dał możności
oczyszczenia się po śmierci w czyśćcu. Wprost do nieba, nie przechodząc
przez czyściec, mogą dojść tylko te dusze, które już w tym życiu
całkowicie wypłacą się sprawiedliwości Bożej, a ten proces głębokiego
oczyszczenia duszy nierozłącznie jest związany z jej dojrzewaniem w
dziedzinie modlitwy. Można więc powiedzieć, że normalnie tylko droga
kontemplacji może doprowadzić do zbawienia bez przejścia przez
czyściec. Wyjątkiem jest droga męczeństwa, które szybciej oczyszcza,
ale do którego należy się też życiem przygotować.
W modlitwie, jakeśmy widzieli, zawsze winny działać oba czynniki:
wysiłek naszych przyrodzonych władz psychicznych i nadprzyrodzony wpływ
łaski. Otóż zależnie od tego, który z nich przeważa, albo ściślej
mówiąc, zależnie od tego, w jakim stopniu uświadamiamy sobie
działalność tego drugiego, można rozwój życia duchowego, a z nim i
modlitwy kontemplacyjnej, podzielić na dwie fazy: ascetyczną i
mistyczną. W pierwszej człowiek nie uświadamia sobie :tego, co Duch
Święty w nim sprawia, i gdy modlitwa jego się upraszcza i z rozmyślania
przechodzi stopniowo w kontemplację, on sam się niejako do tego
przyczynia: stąd też i kontemplację na tym stopniu można nazwać nabytą,
jakkolwiek czynniki wlane łaski w niej wciąż działają. W drugiej fazie,
mistycznej, tajemna działalność łaski staje się coraz wyraźniejsza i
bardziej doświadczalna. Czynniki nadprzyrodzone, którymi są dary Ducha
Świętego — dary rozumu i mądrości, przenikają działalność cnót o
bardziej ludzkim pokroju i człowiek czuje się bardziej bierny,
przynajmniej gdy idzie o samo wejście w te stany głębokiego ukojenia.
Kontemplację, w której poczucie bierności przeważa, nazywamy właśnie —
w przeciwieństwie do tamtej — wlaną. Poczucie bierności nie przeszkadza
bynajmniej, aby dusza w takich stanach była czynna; jest ona i tam na
swój sposób czynna, choć żadnym wysiłkiem nie jest w możności wejść w
ten stan ukojenia, a czynnością, którą tam rozwija, jest coraz
intensywniejsza miłość Boga i oddawanie się Jego świętej woli.
Nauka o modlitwie kontemplacyjnej i jej rozwoju winna być wśród ogółu
chrześcijan dobrze znana, nie dla zaspokojenia próżnej ciekawości,
nawet nie dlatego tylko, aby dać głębsze zrozumienie żywotów świętych,
które są jej najpiękniejszą ilustracją, ale na to, aby coraz więcej
dusz na tę drogę zjednoczenia z Bogiem zapraszać, drogę, która, jakeśmy
to widzieli, stoi dla wszystkich otworem. Czegóż bowiem pragnie dla nas
Boskie Serce Zbawiciela, jak nie tego, abyśmy już w tym życiu doszli do
takiej świętości, która by nam zaraz po śmierci otwierała niebo. Sam On
zapewniał, że przyszedł na ten świat, aby owce Jego życie miały i to
obficie miały (J 10, 10). Tych, którzy z tej obfitości łask zechcą w
tym życiu skorzystać, gotów On i w przyszłym jeszcze obficiej
nagrodzić, wlewając w ich dusze miarę dobrą i natłoczoną, i
przetrzęsioną, i przelewającą się przez brzegi (Łk 6, 38) tej
szczęśliwości nieskończonej, którą będzie im dawało zjednoczenie się na
wieki z Bogiem
Szczególne łaski na drodze kontemplacji
"I
będzie potem: Wyleję ducha mego na wszelkie ciało i prorokować będą
synowie wasi i córki wasze; starcom waszym sny śnić się będą, a
młodzieńcy wasi widzenia widzieć będą." Jl 3, 1
Kto przeszedł próg między rozmyślaniem a kontemplacją, nie jest
bynajmniej u kresu życia duchowego. Przeciwnie, on wchodzi w nową jego
fazę, w której czekają go niezliczone możliwości rozwoju i postępu
trudne do ujęcia w jakieś systematyczne ramy. Jeśli w niższych
dziedzinach stworzenia zdumieni jesteśmy rozmaitością istot i
różnorodnością objawów ich działalności i życia, to cóż dopiero u jego
szczytu, gdzie istota rozumna wchodzi w kontakt z Bogiem.
Nie będziemy jednak mówić tu o dalszych formach rozwoju modlitwy
kontemplacyjnej, o których można się poinformować w specjalnych
dziełach poświęconych temu przedmiotowi. Uważamy natomiast za
pożyteczne dać garstkę wiadomości o pewnych szczególnych łaskach
Bożych, które nieraz zdarzają się na drodze kontemplacji, a mianowicie
o natchnieniach, widzeniach, objawieniach, słowach Bożych, proroctwach
itp. Wiele tu może być okazji do złudzeń i błądzenia, toteż dobrze jest
nieco spopularyzować trzeźwą doktrynę Kościoła w tej materii.
Pomimo poważnych niebezpieczeństw ulegania w tej dziedzinie ułudom, nie
należy bynajmniej żywić szczególnych uprzedzeń do całej dziedziny
zjawisk tego rodzaju i odrzucać je wszystkie w czambuł, traktując jako
objawy chorobliwej, anormalnej psychiki. Bóg wyraźnie zapowiedział już
w Starym Testamencie, że będzie się w ten sposób udzielał duszom przez
siebie wybranym, a Nowy Testament świadczy, że w początkach Kościoła
tego rodzaju łaski były i bardzo intensywne i bardzo częste. Stopniowo,
w miarę jak się nowa wiara umacniała i życie chrześcijan ustalało się w
utartych kolejach, i te nadzwyczajne pomoce Boże stawały się coraz
rzadsze,
aczkolwiek nigdy nie znikały w Kościele. Również w naszych czasach się
nieraz z nimi spotykamy. Wiele z nich Kościół w ciągu wieków
zatwierdził swą powagą, widząc, że nic przeciwnego wierze nie zawierają
i że mogą być zachętą dla chrześcijan do pobożnego życia.
Najznakomitsze z nich były może te, które stały się pobudką do
publicznego kultu Najświętszego Sakramentu w XIII wieku i Najświętszego
Serca Pana Jezusa w XVII wieku. Tego rodzaju zatwierdzeń ze strony
Kościoła nie należy stawiać na równi z jego orzeczeniami dogmatycznymi.
Przedmiotem wiary w tego rodzaju objawieniach jest tylko to, co w nim
było już przed nimi i niezależnie od nich, a więc obecność Pana Jezusa
pod postaciami eucharystycznymi i nauka o nieskończonej miłości
Chrystusa Pana do całego rodu ludzkiego. Zaś przekonanie, że objawienie
bł. Julianny z Liege i św. Małgorzaty Marii Alacoque były Boskiego
pochodzenia, przedmiotem wiary teologicznej być nie mogą, gdyż nie są
zawarte w skarbcu wiary, który ze śmiercią ostatniego z apostołów
został raz na zawsze zamknięty. Przekonanie to dyktuje nam nasza
nadprzyrodzona roztropność, oświecona wiarą. Ona to sprawia, że
zważywszy zupełną zgodność tych objawień z ogólną nauką Chrystusa,
świętość życia osób, którym były dane, i następstwa, jakie w rozwoju
życia religijnego wywołały, uznajemy je za pochodzące naprawdę od Boga.
To samo można powiedzieć i o Lourdes, podobnie jak i o Fatimie.
Żywoty świętych uczą nas wszakże, że do najwiarygodniejszych objawów
łask Bożych tego rodzaju nieraz się przyłączają i inne, czy to
pochodzące od wroga naszych dusz, czy to z chorobliwego, przeczulonego
usposobienia. Wielu świętych, sama np. św. Teresa zdawała sobie sprawę,
że szatan stara się, o ile może, podrobić działanie Boże, aby dusze w
błąd wprowadzić i zaniepokoić, i to nam tłumaczy, dlaczego konieczne
jest danie pewnych wskazówek osobom, które podobnych łask w mniejszym
czy też większym stopniu doznają. Niezmiernie cenna pod tym względem
jest nauka św. Jana od Krzyża.
Zdawałoby się, że przede wszystkim należałoby ustalić znaki, po których
można by z pewną dozą prawdopodobieństwa poznać, czy dane objawy
nadzwyczajne pochodzą od Boga, czy też od diabła, czy wreszcie z
urojenia nie opanowanej lub chorobliwej wyobraźni. Po ustaleniu tych
znaków można by dopiero przystąpić do zastanowienia się nad tym, jak
się zachowywać wobec każdej z tych kategorii. Jasnym się bowiem wydaje,
że zachowanie to winno być różne: łaski Boże należy przyjmować z
radością i wychodzić na ich spotkanie, pokusy diabelskie ze wstrętem
odrzucać, a z ułud wyobraźni się leczyć.
Otóż jedna z wielkich zasług św. Jana od Krzyża polega na tym, że z
wielką ścisłością, a jednocześnie i prostotą dowiódł, iż takie
stanowisko jest zupełnie błędne i że odwrócił porządek tych dwóch
zagadnień. Nie od poszukiwań, które widzenia i objawienia są prawdziwe,
a które nie, należy zaczynać, lecz od ustalenia zasady jak się
zachowywać wobec nich wszystkich, niezależnie od tego, jakiego są
pochodzenia. Decydująca jest tu postawa duszy. Jeśli jest taka, jaka
być powinna, to i najgorsze z nich, czy to diabelskiego czy
chorobliwego pochodzenia, nic jej nie zaszkodzą, i nawet mogą wyjść na
jej dobro. Jeśli zaś dusza zajmie niewłaściwą postawę, to mogą ją
przyprawić o zgubę najprawdziwsze łaski od Boga.
Postawą tą winno być zupełne nieprzywiązywanie się do tego rodzaju
zjawisk nadzwyczajnych życia duchowego, nieprzejmowanie się nimi i nie
przypisywanie im większego znaczenia niż mieć mogą. Kto taką postawę
zajmie, temu i te, które są złego pochodzenia, nie zaszkodzą, zaś
przeciwnie, kto się będzie nimi bawił i przejmował, temu i najlepsze,
pochodzenia Boskiego, zaszkodzą i od Boga odgrodzą. Dusza, która
podobnych rzeczy doświadcza, winna żyć pełnią wiary i z niej czerpać to
przekonanie, że dary i łaski przeznaczone dla wszystkich wiernych i
złożone w skarbcu Kościoła dla uświęcenia dusz, przede wszystkim
sakramenty święte z Eucharystią na czele, więcej jej dają niż te
nadzwyczajne komunikacje, którymi nieraz Bóg ją nawiedza. Jeśli one są
naprawdę
Boskiego pochodzenia, to jedno tylko mają na celu, aby ją bardziej
zjednoczyć z Chrystusem i Jego Kościołem i uczynić bardziej podatną na
łaski spływające do niej z jego skarbca.
Mógłby ktoś powiedzieć, że przecież byłoby brakiem czci dla Boga, gdyby dusza, którą On szczególnymi
łaskami nawiedza, nic sobie z nich nie robiła, że równałoby się to z
ich lekceważeniem i pozbawieniem się darów, które Bóg dla niej
przeznaczył. Otóż św. Jan od Krzyża przewidział, a może i słyszał
nieraz ten zarzut i nie wahał się w odpowiedzi uspokajać, że o braku
czci dla Boga i utracie łask przeznaczonych przez Niego dla danej duszy
mowy być nie może. Przeciwnie, gdy dusza skupiona w Bogu nie pozwala
sobie niczym, nawet Jego darami, odrywać się od niego, wtedy jest
najlepiej przygotowana, aby te łaski przyjąć, i żadna z nich nie
pozostanie w niej próżna. Co Bóg przeznaczył duszy przez tego rodzaju
nadzwyczajne objawy, tego zawsze w niej dokona, byleby ona mu nie
przeszkadzała i dla łask, jakie jej daje, nie zmniejszała ani trochę
swego do Niego przywiązania. Co pomyślelibyśmy o dziecku, które
obdarowane przez powracającego z podróży ojca, nie uściskałoby go nawet
i rzuciło się zaraz na zabawki, zajmując się o wiele więcej nimi niż
dawno nie widzianym tatusiem! Jak boleśnie jego serce odczułoby
zaczątki egoizmu, hamujące najpiękniejsze uczucia miłości do rodziców.
Zatrzymywanie się nad łaskami nadzwyczajnymi, których Bóg może duszy
udzielić, oprócz przesłaniania jej samego Dawcy darów i hamowania
dopływu Jego łask, przedstawia jeszcze i to niebezpieczeństwo, że może
w niej rozbudzić czy to próżność z takich wyróżnień; które nie są
udziałem wszystkich, czy też nawet i pychę, szepczącą w cichości, że to
właściwie jej się należało, że zdobyła te wyróżnienia własnymi
zasługami. Jasne, że utrwalanie się w niej podobnych nastrojów musi się
stać dla duszy zabójczym. Więcej łask nadzwyczajnych od Boga już nie
dostanie, a że się w nich rozmiłowała, przeto zacznie ich szukać i w
wyobraźni sobie dośpiewywać to wszystko, co jej próżność i pycha
podsunie. Zwykle i zły duch korzysta z takiej chwili, ażeby zacząć
swoją grę. Potrafi on doskonale podrabiać niektóre łaski nadzwyczajne
niższego rzędu, tak iż dusza łatwo da się chwycić na ich lep i dalej
będzie w przekonaniu, że jest wybrana przez Boga do wyższej świętości,
a może nawet i do jakiejś wybitniejszej działalności w Kościele.
Wiemy dobrze, że podobne uleganie ułudom wyobraźni i podszeptom złego
ducha wiele złego duszom wyrządziło w ciągu dziejów i że niejedno
odstępstwo, niejedna herezja w nich miała swój początek.(...) Póki
żyjemy, nigdy nie możemy być pewni naszej wierności do końca i tylko
pokorne błaganie o łaskę wytrwania może nam dać ufność, że nam jej Bóg
nie odmówi. Żadne łaski nadzwyczajne nie dają duszy zapewnienia, że
utrzyma się w łasce uświęcającej do śmierci, i dlatego ponad nie trzeba
zawsze stawiać to, co jest istotne w życiu chrześcijanina, a mianowicie
wierne praktykowanie cnót teologicznych — wiary, nadziei i miłości
wraz z całą towarzyszącą im świtą cnót moralnych i darów.
Gdy dusza zostanie umocniona w tej zasadniczej postawie i nie wyrywa
się do łask nadzwyczajnych, ale raczej się od nich wyprasza, wtedy
dopiero na drugim miejscu wolno się zastanowić nad ich charakterem i
poszukać, z jakiego mogą pochodzić źródła. Będzie to mniej zadaniem
samej osoby doznającej podobnych łask, ile jej kierownika lub doradcy,
któremu nie braknie w tradycji chrześcijańskiej wskazówek, jak ma tu
postępować.
Gdy dowie się on, że osoba, którą kieruje, słyszy jakieś wewnętrzne
słowa jakoby pochodzące od Boga i zawierające jakieś pouczenia, nakazy
lub żądania odnoszące się czy to do niej samej, czy też do innych,
winien on będzie zawsze porównać ich treść z nauką Kościoła i przekonać
się, czy nie jest z nią w jakiejś sprzeczności. Gdy stwierdzi, że nie
zawierają nic, co by się jej sprzeciwiało, ma już pierwszy warunek do
uznania za możliwe Boskiego pochodzenia takiej komunikacji. Mówimy
tylko "możliwe", bo do uznania ich za takie czegoś więcej jeszcze
potrzeba. Rzeczy zgodne z nauką Kościoła mogą być wytworami własnej
pracy umysłowej, a nawet podsunięte przez złego ducha dla pozyskania
sobie zaufania duszy i tym łatwiejszego wprowadzenia później innymi
widzeniami w błąd.
Ten pierwszy znak jest tedy raczej negatywny. Gdzie go nie ma, tzn.
gdzie treść tego rodzaju objawień okazuje niezgodność z prawdami wiary,
z tradycją Kościoła, nawet z ogólnie przyjętymi w Kościele obyczajami
życia chrześcijańskiego, tam należy się zachowywać z wielkim
niedowierzaniem i nie pozwalać na nic, co by z nich wypływało dla
praktyki.
Natomiast, o ile jakieś żądania, które dana osoba uważa za Boskiego
pochodzenia, są zgodne z nauką Kościoła i jego obyczajami, można na nie
pozwalać, ale zaznaczając, że się to czyni bynajmniej nie dla ich
mniemanego Boskiego pochodzenia, ale dlatego że skądinąd są godziwe,
pożyteczne dla dusz i wypróbowane w życiu chrześcijan. Św. Jan od
Krzyża dodaje wszakże, że należy trudniej na nie pozwalać, gdy się
opierają na widzeniach, niż gdy tych ostatnich nie ma, zły duch może
bowiem z początku swych zabiegów podsuwać najlepsze praktyki dla
zmylenia czujności osoby, która ich doświadcza, oraz jej kierownika.
Drugim zadaniem, jakie tu czeka kierownika, jest zdać sobie dobrze
sprawę z usposobienia osoby, która się do niego zgłasza z podobnymi
objawami życia duchowego. Wypadnie się przekonać, w jakim stopniu
posiada równowagę duchową, stałość charakteru, panowanie nad sobą, czy
nie jest zbyt sobą zajęta, skłonna do przesady i kłamstwa, zmienna i
ulegająca fantazjom i humorom. Nie idzie zatem o to, aby wykluczać od
wyższych form życia duchowego i towarzyszących im objawów osoby o
słabszej konstytucji nerwowej, którą to życie, gdy przybiera
intensywniejszą postać, jeszcze bardziej osłabia. Ale i od nich także
należy wymagać panowania nad swymi stanami nerwowymi i rozumnej
kontroli nad tymi zaburzeniami, które one mogą do życia psychicznego
wprowadzić. Tam gdzie się zdarzać będą tego rodzaju objawy nerwowe o
charakterze patologicznym, wypadnie być jeszcze bardziej czujnym i
ostrożnym, gdy będzie szło o nadzwyczajne łaski w życiu duchowym.
Również ten znak, podobnie jak poprzedni, jest więc raczej negatywny. Z
tego bowiem, że ktoś posiada równowagę duchową lub że nad jej brakami
doskonale panuje, nie wynika jeszcze, aby to, co uważa za łaski
pochodzące bezpośrednio od Boga, było tym w rzeczywistości. Trzeba
jeszcze mocniejszych dowodów, bardziej pozytywnych, i to da nam trzeci
znak mający największą doniosłość.
Polega on na tym, aby stwierdzić, jakie skutki nadzwyczajne łaski
sprawiają w duszy, która ich doznaje. Jeśli żadnych dodatnich skutków
nie przynoszą i dusza dalej trwa w tym samym stanie i wcale nie
postępuje naprzód, to trudno uznać, aby łaski nadzwyczajne, o których
mówi, pochodziły od Boga. Możliwe, że w początku istotnie Bóg chciał ją
tym sposobem podniecić do wierniejszej swej służby, ale ona nie poddała
się jak należy działaniu Bożemu i tylko nabrała przywiązania do tych
nadzwyczajnych objawów życia duchowego. Wtedy gdy Bóg przestał się jej
udzielać w ten sposób, sama nieświadomie zaczęła dorabiać sobie w
wyobraźni i umyśle różne objawienia i widzenia, przy czym zły duch
nieraz mógł z nią w tym niepostrzeżenie współdziałać.
Rzecz przedstawia się inaczej, jeśli w duszy, nawiedzanej na modlitwie
szczególnymi łaskami, jest widoczny postęp duchowy. Gdy strzeże się
wszelkiego do nich przywiązania i nie przecenia ich doniosłości, gdy
się o nie u Boga nie naprasza i raczej wyprasza, a jednocześnie staje
się coraz cichsza, spokojniejsza, bardziej umartwiona i skupiona, gdy
miłość bliźniego, cierpliwość i pogoda ducha nawet w przeciwnościach
wciąż w niej rosną, wtedy można już z poważną dozą prawdopodobieństwa
uznać, że to, co się w niej dzieje, jest i pochodzenia Bożego.
Ale i tu jeszcze wypadnie określić, co pod Bożym pochodzeniem tego
rodzaju łask rozumiemy. Tam, gdzie powyższe trzy znaki dadzą się
stwierdzić, nie może być wątpliwości, że mamy do czynienia z duszą
żyjącą pełnią życia nadprzyrodzonego. W tym sensie i łaski
nadzwyczajne, których doznaje, są Boskiego pochodzenia, jak wszystko,
co jest nadprzyrodzone, ale niekoniecznie są one czymś nadzwyczajnym,
wykraczającym poza ramy normalnego rozwoju łaski uświęcającej w duszy.
W ramach tych mieści się pełny rozkwit darów Ducha Świętego, mogący
doprowadzić dusze do daleko idącego zjednoczenia z Bogiem, które jest
kresem życia mistycznego tu, na ziemi, ale któremu żadne łaski
nadzwyczajne (objawienia, widzenia, proroctwa, słowa usłyszane w głębi
duszy i jakoby pochodzące od Boga itp.) nie towarzyszą. Wielu świętych
już tu, za życia, bardzo daleko zaszło na tej drodze zjednoczenia z
Bogiem, a żadnych podobnych komunikacji Bożych nie zaznało.
Otóż co do wielu łask, których dusze doświadczają na modlitwie i które
uważają za nadzwyczajne, śmiało można się zapytać, czy są one nimi w
samej rzeczy, czy też nie wchodzą w ramy zwyczajnego rozwoju ukrytego,
tzn. mistycznego życia łaski uświęcającej w duszy. Niejeden objaw tego
rodzaju dałby się może łatwo wytłumaczyć intensywnym działaniem
któregoś z darów Ducha Świętego i tylko sama osoba, która go
doświadcza, tłumaczy go sobie jako odezwanie się Boga w jej duszy. W
myślach, które w niej powstają, słyszy jakby cudzy jakiś głos
przemawiający do niej, podczas gdy jest to właściwie jej własny głos,
wzmocniony tylko, jakby przez mikrofon, działalnością któregoś z darów,
dzięki czemu ona w nim swego głosu nie poznaje.
Dla rozstrzygnięcia tego zagadnienia sięgnijmyˇ ponownie do św. Jana od
Krzyża, do jego nauki o trzech stopniach tych wewnętrznych odezwań się
Bożych w duszach. Nie idzie tu już bynajmniej o widzenie zmysłowe, czy
to zewnętrzne czy wewnętrzne, które opiera się na wyobraźni i
przedstawia najmniejszą wartość w dziedzinie mistyki, ale o zjawiska
czysto umysłowe, jakie dopiero później odzywają się w zmysłowym
aparacie duszy. Otóż święty Doktor Karmelu na najniższym stopniu stawia
tu "słowa sukcesywne", tj. takie stany, w których duszy się zdaje, że
słyszy w sobie jakby jakieś przemówienie, składające się z łączących
się z sobą słów i zdań. Tu, rzecz oczywista, łatwo może nastąpić w niej
to złudzenie, że to ktoś w niej przemawia, podczas gdy to ona sama pod
tchnieniem łaski snuje w sobie te myśli, w których siebie nie poznaje,
tak dalece przekraczają one swą intensywnością zwykły jej tok myślenia.
Mieliśmy tu zjawisko charakteru niewątpliwie nadprzyrodzonego, a więc
pochodzenia Bożego, ale bynajmniej nie nadzwyczajne, które nie wymaga
bezpośredniej interwencji Bożej.
Tego rodzaju złudzenie łatwo się może przydarzyć, jeśli słowa
sukcesywne odnoszą się do samej duszy, która je słyszy i zawierają Boże
żądania względem niej. Gdy natomiast słowa takie przekraczają własny
zakres jej spraw i trudno przypuszczać, aby mogła ona z siebie wysnuć
ich treść, wtedy łatwiej można przypuścić, że to naprawdę Bóg w niej
przemawia i czyni z niej swe narzędzie do przeprowadzenia planów swej
Opatrzności. W żywotach bł. Anieli z Foligno, św. Katarzyny ze Sieny,
św. Teresy, św. Małgorzaty Marii Alacoque i wielu innych mamy niemało
takich komunikacji Bożych o charakterze słów sukcesywnych, których
nadzwyczajne pochodzenie od samego Boga zostało aż nadto potwierdzone
ich następstwami i przebiegiem zdarzeń, czy to w pojedynczych duszach,
czy też nawet na arenie dziejów Kościoła. Dodajmy wszakże, że tam,
gdzie idzie o słowa sukcesywne, zawsze istnieje pewne niebezpieczeństwo
nieświadomego podrobienia ich przez przyrodzoną grę wyobraźni i że zły
duch przez tę furtkę umie się też wcisnąć nawet do dusz
doświadczających najautentyczniejszej bezpośredniej interwencji Bożej.
Wyższym stopniem są według św. Jana od Krzyża "słowa formalne", które w
przeciwieństwie do poprzednich są krótkie, zwięzłe i najczęściej
zawierają jakieś pouczenia lub żądania Boże, nieraz bardzo przeciwne
zwykłym skłonnościom duszy. I tu dusza nie jest zabezpieczona przeciw
ułudom własnej wyobraźni i złego ducha, ale ma jeden niezawodny znak
ostrzegawczy; te ostatnie zawsze będą raczej pochlebiać jej
przyrodzonym skłonnościom i iść im na rękę, tymczasem tamte Boże będą
od niej wymagać wyrzeczeń, zaparcia się siebie i tą drogą będą ją
podciągać w górę. Również w tym wypadku nie wolno w każdym oddźwięku
łaski w duszy dopatrywać się takiego słowa formalnego i iść za jego
wskazaniami. Roztropne zastanowienie się nad nim i poddanie go pod sąd
doświadczonego kierownika nie będzie ociąganiem się w wypełnianiu
rozkazu Bożego, a zbyt pochopne posłuszeństwo takiemu słowu musiałoby
świadczyć, że człowiek ma do tego rodzaju łask nadzwyczajnych pewne
przywiązanie, które mu tylko na szkodę wyjść może.
O wiele doskonalsze od tamtych dwóch są tak zwane przez św. Jana "słowa
substancjalne", przez które Bóg nie tylko mówi coś duszy, ale i sprawia
w niej to, co mówi. Są to krótkie, zwięzłe słowa, ale niosą z sobą
niezwykłą moc spełnienia tego, co zawierają. Bóg powie np. duszy
zaniepokojonej lub zatrwożonej: Uspokój się, nie trwóż się — i oto wnet
przenika ją nieznany dotąd spokój, a wszelki ślad trwogi z niej znika.
Tego rodzaju łaski są najcenniejsze, ich nikt już nie podrobi i w
niczym duszy zaszkodzić nie mogą. Na darmo by się ona siliła, aby je w
sobie wywołać, ale i oprzeć się ich działaniu też nie ma mocy, bo przez
nie sam Bóg sprawia w niej to, co zamierzył.
Widzimy więc, że nawet gdy nie mamy powodu wątpić o nadprzyrodzonym
charakterze łask, jakich dusza doświadcza, nie wynika stąd jeszcze, aby
w nich zaraz widzieć coś nadzwyczajnego, sięgającego poza ramy
normalnego rozwoju łaski uświęcającej w duszy. A nawet gdy się
stwierdzi nadzwyczajną interwencję Bożą, nie należy przeceniać tego
rodzaju łask. Nie przewyższają one tych darów, które Bóg wszystkim daje
w zarodku w łasce uświęcającej.
Modlitwa Jezusa
"I stało się w owe dni. iż Jezus odszedł na górę się modlić i noc spędził na modlitwie do Boga." Łk 6, 12
Przebiegliśmy naukę o modlitwie, przyjrzeliśmy się następnie, jak się
praktycznie zabierać do nabycia jej umiejętności, zostaje nam jeszcze
spojrzeć na wzory modlitwy w życiu tych naczelnych postaci naszej
świętej wiary, które pod wszelkimi względami mają nam służyć przykładem
i zachętą w spełnianiu naszych podstawowych obowiązków chrześcijańskich.
Na pierwszym miejscu stoi tu sama postać Chrystusa i choć to w
pierwszej chwili może wywołać zdziwienie, od Niego pierwszego mamy się
uczyć, jak się modlić. Chwilowe to zdziwienie wywołuje pamięć o Jego
Bóstwie i zapomnienie o człowieczeństwie. Ale jeżeli Chrystus był w
całej pełni Bogiem i w całej pełni człowiekiem, to musiał On posiadać
wszystko, co należy do doskonałości natury Boskiej, i wszystko, co
należy do doskonałości natury ludzkiej. Trudno pojąć naszemu umysłowi,
jak jest możliwe połączenie tych obu natur, ale też mamy tu do
czynienia z tajemnicą wiary, przekraczającą naszą możność poznania.
Do najważniejszych przejawów doskonałości natury ludzkiej należy
obcowanie ze swym Stwórcą i wracanie do Niego, jako do swego początku i
końca, aktami poznania i miłości. Nie przychodzi jej to łatwo, bo
obciążona dziedzictwem pierwszych rodziców i w sobie, i wokoło siebie
napotyka różnorodne przeszkody, które ją od Boga odgradzają i nawet
odciągają. Dopiero w miarę jak zostaną opanowane wrodzone złe
skłonności i jak poszczególne władze duszy zostaną oczyszczone z
grzesznego przywiązania do rzeczy doczesnych, utrwala się w naturze ta
zdolność obcowania z Bogiem, nabywa ona bowiem tego, co św. Paweł
nazywał wolnością chwały synów Bożych (Rz 8, 21).
W Chrystusie Panu rzecz miała się inaczej. On przejął naturę ludzką bez
skazy grzechu pierworodnego, a więc bez tych skłonności do zatrzymania
się nad stworzeniem i lgnięcia do niego, które są dla nas wszystkich
największą przeszkodą w modlitwie. Nawet tych zwrotów do siebie i
upodobań w sobie, które nieustannie zanieczyszczają nasze życie
duchowe, On nie mógł zupełnie doświadczyć, jak to św. Paweł wyraził,
mówiąc, że Chrystus nie podobał się sam sobie (Rz 15, 3). Toteż
modlitwa w Jego duszy, nie napotykając na żadne przeszkody i mając swój
pokarm w Słowie Bożym, hipostatycznie z nią zjednoczonym, osiągała
takie wyżyny doskonałości, na które nasz umysł za nią podążyć nie
zdoła. I modlitwa przeto Chrystusa jest dla nas pełna tajemnicy, toteż
z głębokim duchem wiary i pokorą należy przystępować do wszelkich
rozważań na jej temat.
Punktem ich wyjścia będzie zawsze nauka o pełnej naturze ludzkiej
Chrystusa, z którą przyjął On wszystkie te same władze i skłonności i
nawet dolegliwości, jakie i my mamy, słowem wszystko co ludzkie, oprócz
grzechu (por. Hbr 4, 15). Toteż i w Jego modlitwie znajdziemy te same
składniki co i w naszej, znajdziemy w niej te same różnorodne formy i
przejawy modlitwy, czy to ze względu na przedmiot, czy też na jej
wykonanie.
Już w czasie chrztu w Jordanie, jak czytamy w Ewangelii, Jezus modlił
się, podczas gdy niebo się otwarło i Duch Święty pod postacią gołębicy
zstąpił na Niego i rozległ się głos z nieba: Tyś jest Syn mój miły, w
tobie sobie upodobałem (Łk 3, 23). Szczególnie jednak zdumienie budzi w
nas opowiadanie ewangeliczne o modlitwie Jezusa w Ogrójcu, z którego
wynika, że modlił się On za siebie samego i to z takim napięciem sił
ducha i ciała, iż pot jako krople krwi spływał z Niego na ziemię (por.
Łk 22, 44). Św. Paweł, mając na myśli to głębokie zmaganie duchowe
Jezusa w Getsemani pisze, że zanosił modlitwy i pokorne prośby do tego,
który mógł go wybawić od śmierci, z wołaniem i potężnym łzami (Hbr 5,
7).
Św. Tomasz, tłumacząc nam. te teksty Pisma Świętego, zwraca uwagę, że
Chrystus Pan nie tylko w czynnikach zmysłowych swej natury ludzkiej,
ale i w samej woli, gdy idzie o jej podstawowe skłonności przyrodzone,
odczuwał największą odrazę do męki, która Go czekała, i tej odrazie dał
On wyraz w prośbie o odwrócenie kielicha. Czynił to zarówno w tym celu,
abyśmy mieli na zawsze dowód, jak całkowicie był człowiekiem obdarzonym
wszystkimi uczuciami i afektami natury ludzkiej, jak też w celu
nauczenia nas, że tego rodzaju skłonności, choć się sprzeciwiają temu,
co Bóg chce, nie są jeszcze przez to grzeszne, z chwilą gdy człowiek
nad nimi zapanuje i podporządkuje je wyższej woli Bożej. Wolno nam je
nawet Bogu z całą ufnością wyjawiać na modlitwie, bylebyśmy tę modlitwę
zakończyli z głębi duszy wypływającymi słowami wszakże nie moja, ale
twoja niech się stanie wola (Łk 22, 42). Toteż nigdy ludzkość nie
znajdzie więcej pokrzepienia i otuchy w chwilach głębszych cierpień
duchowych, przede wszystkim w przededniu większych ofiar, których Bóg
nieraz może zażądać, jak tam, w Ogrójcu, między Wieczernikiem a
Kalwarią.
Ale i inne formy modlitwy Chrystusa Pana znajdujemy w Ewangelii. Tak.
więc u grobu Łazarza, podniósłszy oczy swe w górę, dziękuje Ojcu za to,
że Go wysłuchał i przez to wzbudził wiarę w Jego Boskie posłannictwo
wśród otaczających Go uczniów (por. J 11, 42). Tak samo w modlitwie
arcykapłańskiej. po Ostatniej Wieczerzy, prosi o należną Mu po
zmartwychwstaniu chwałę ciała: a teraz wsław mnie ty, Ojcze, u siebie
chwałą, którą miałem u ciebie pierwej, niźli świat był (J 17, 5). I tu
też dał nam Zbawiciel przykład, jak mamy za łaski nam okazywane
dziękować, i jak prosić o to, czego nam się wolno od Boga spodziewać.
Nic wszakże dziwnego, że Ewangelie o wiele więcej miejsca poświęcają
modlitwie Jezusa za innych. Moc Jego zbawcza jako Boga była uzależniona
poniekąd od tej czynności ludzkiej, ustanowionej przez Boga dla
zbawienia dusz, a mianowicie od modlitwy. Toteż czytamy, jak się modli
za wybranych przez siebie apostołów czy pojedynczo wziętych, jak za
św. Piotra (Łk 22, 32), czy też za wszystkich razem (J 17, 922).
Czytamy dalej, że się modli za swe miasto ojczyste, Jerozolimę (Mt 23,
37), za dzieci, na których niewinne główki kładzie swe błogosławiące
ręce (Mt 19, 13), jak wreszcie na Golgocie modli się za swych oprawców
(Łk 23, 34).
Głębsze zastanowienie nad tajemnicą wcielenia pozwala nam dojść do
wniosku, że modlitwą swą Jezus obejmował całą ludzkość, i to nie
ogólnikowo, ale nader szczegółowo, to znaczy, że wiedza Jego ani w
przestrzeni, ani w czasie nie miała granic, tak iż znał On wszystkich
ludzi Mu współczesnych, i wszystkich, którzy już dawniej żyli na
świecie albo mieli nań przyjść aż do końca wieków. Umysł Jego na mocy
zjednoczenia duszy ze Słowem Bożym czytał w Nim jak w otwartej księdze
dzieje ludzkości i każdą jednostkę we wszystkim, co jej jest
najbardziej osobistym, przenikał do głębi.
Św. Paweł miał jasną świadomość tej wszechobejmującej wiedzy i miłości
Chrystusa, gdy pisał do Galatów, iż żyję w wierze Syna Bożego, który
mię umiłował i wydał samego siebie za mnie (2, 20). Aczkolwiek nie
spotkał on Jezusa w czasie Jego ziemskiego życia, był jednak głęboko
przekonany, że wzrok duszy Zbawiciela jeszcze za jego ziemskiej
pielgrzymki go dosięgał, że Zbawiciel miłował go, modlił się za niego,
że na krzyżu mękę swą ofiarował za niego w taki sposób, jakby on jeden
był przedmiotem tej miłości. Otóż słowa św. Pawła każdy z nas ma równie
prawo powiedzieć o sobie, albowiem Chrystus każdego z nas znał i
miłował i za każdego z nas ofiarował się Ojcu niebieskiemu, nie
wspólnie za wszystkich razem, ale niejako osobno za każdego, jakby
tylko o niego jednego chodziło. Każdy przeto z nas winien być głęboko
przekonany o tym, że modlitwa Jezusa, gdy chodził po tej ziemi, i jego
dosięgała, że obejmowała całe jego życie od urodzenia do śmierci we
wszystkich jego szczegółach i że przenikała do tajników jego życia
duchowego i dostrzegała w nich to, co przed oczami własnej jego duszy
długi czas mogło być ukryte. Żyć przeto po chrześcijańsku pod wzrokiem
Chrystusa, to żyć w tym ciągłym przekonaniu, że plan Opatrzności
kierujący ścieżkami naszego żywota został ustalony modlitwą Chrystusa,
że już wtedy nasze postępowanie odbijało się w Jego Boskim Sercu i albo
pocieszało je swą wiernością, albo raniło opieszałością lub co gorsza
zdradą. Jasną świadomość tego miała bł. Aniela z Foligno. W jednym z
tych wewnętrznych pouczeń, jakie od Chrystusa otrzymała, dziękował On
jej za tę pociechę, której w czasie swej męki doznał poprzez wieki na
widok jej nawrócenia i wiernego życia.
Gdy więc Jezus spędzał całe noce na modlitwie, jak nam św. Łukasz
przekazał, gdy następnie w Getsemani i na Golgocie staczał ostatni bój
o zbawienie świata, roztaczały się przed Jego duszą dzieje całego rodu
ludzkiego w najdrobniejszych szczegółach życia każdego z nas; i
modlitwa Jego zdobywała dla każdego te łaski, które mu miały wystarczyć
do osiągnięcia zbawienia. Z błaganiem łączył Jezus modlitwę
przebłagalną: nie za swoje grzechy, bo ich nie miał, ale za grzechy nas
wszystkich, które wziął na siebie (Iz 53, 12; 1 P 2, 24; Hbr 9, 28), i
za które śmiercią swą, o wartości nieskończonej, na krzyżu całkowicie
wyrównał znieważonemu przez nas Majestatowi Bożemu.
Nie zapominajmy wreszcie, że ponad powyższe formy modlitwy wznosił się
z duszy Chrystusa nieustający hymn chwały na cześć Ojca niebieskiego.
Każde najdrobniejsze poruszenie Jego duszy śpiewało chwałę Tego, który
Go posłał na to, aby imię Jego wsławił na świecie (J 17, 4). I w życiu
Chrystusa modlitwa pochwalna zajmowała pierwsze miejsce i ona to
nadawała ton całemu Jego życiu duchowemu. Już od pierwszej chwili
poczęcia w łonie Dziewicy Matki, poprzez lata dziecinne i młodzieńcze w
Betlejem, w Egipcie i w Nazarecie, później — w czasie działalności
publicznej aż do śmierci krzyżowej, i wreszcie w czasie czterdziestu
dni życia w ciele chwalebnym, naczelną pobudką wszystkiego, co Jezus
czynił, było, aby Bóg Ojciec był w Nim uwielbiony (J 14, 13).
Gdy sobie uświadomimy to wszystko, co nam Ewangelie opowiadają o
modlitwie w życiu Jezusa, lepiej zrozumiemy ten okrzyk, który się
wyrwał z ust apostołów: Panie, naucz nas modlić się (Łk 11, 1). Nie
mogli oni nie widzieć, jak modlitwa przenikała całe Jego życie, jak
promieniowała z Jego osoby na całe otoczenie, jak ożywiała nauczanie.
Zdawać sobie też musieli sprawę z tego, że modlitwa ich Mistrza
przewyższa nieskończenie wszystkie praktyki modlitewne, do których oni
byli przyzwyczajeni w Starym Zakonie, że jest bardziej wewnętrzna,
duchowa, bardziej bezpośrednio prowadząca do Boga. Znane im były słowa
Zbawiciela do Samarytanki, zapowiadające nadejście godziny, gdy
prawdziwi czciciele będą czcili Ojca w duchu i prawdzie (J 4,
23), toteż w duszach ich z początku na pół świadomie, potem coraz
wyraźniej budziło się pragnienie tej umiejętności bardziej wewnętrznego
i duchowego obcowania z Ojcem niebieskim.
W odpowiedzi na ich prośbę nauczył swych wybranych tej cudownej
modlitwy, którą nazywamy Modlitwą Pańską i która nigdy nie przestanie
być aż do końca świata wzorem wszelkiej modlitwy chrześcijańskiej,
wzorem — regułą, na którym każda z nich będzie musiała się opierać i do
którego każda z nich winna wracać. (...)
W miarę jak zbliżała się chwila rozwiązania, modlitwa Chrystusa coraz
bardziej musiała uderzać apostołów i zagrzewać ich dusze. W
szczególności na trzy momenty należy tu zwrócić uwagę, Jeden to
cudowna modlitwa kapłańska zachowana w siedemnastym rozdziale Ewangelii
św. Jana, a wypowiedziana publicznie, wobec apostołów, po Ostatniej
Wieczerzy i ustanowieniu Eucharystii, bezpośrednio przed męką. Tą
najwznioślejszą modlitwą, jaką świat słyszał, pożegnał się Jezus z
wybranym gronem swych współpracowników, nic więc dziwnego, że głęboko
zapadła ona w duszę i utkwiła w pamięci najmłodszego i najgorliwszego
św. Jana. Drugim momentem, w którym modlitwa Chrystusa szczególnym
zajaśniała blaskiem, było konanie w Ogrójcu. Początkowo nie zrobiła ona
na nich równie silnego wrażenia, bo senność zamknęła im oczy, ale
później, gdy oświeceni Duchem Świętym rozważali te święte godziny, w
których okazali się tak ospałymi, zdali sobie jasno sprawę, jakich
wielkich spraw byli tam świadkami. Dzięki temu modlitwa w Ogrójcu stała
się przedmiotem pierwszych katechez ewangelicznych i z nich przeszła do
trzech pierwszych Ewangelii.
Najwyższe wzory modlitwy dał nam jednak Chrystus w tym czasie, kiedy
składał ofiarę życia na Golgocie. Siedem słów, jakie wypowiedział z
wysokości krzyża, nie przestanie być dla nas nigdy tym ogniskiem, u
którego zapalać będziemy nasze modlitwy i zagrzewać serca.
Ale z końcem Jego ziemskiego życia na Golgocie modlitwa Jego nie
ustała. Św. Paweł uczy, że zasiadłszy po zmartwychwstaniu na prawicy
Ojca, Chrystus wciąż żyje, aby się wstawiać za nami (Hbr 7, 25). Jednym
z celów wcielenia było dać mu takiego orędownika, którego głos nie
mógłby nie być wysłuchany, bo przemawia nim do Ojca niebieskiego
współistotny Mu Syn, który swym życiem ziemskim i śmiercią wynagrodził
Mu zniewagę i odkupił cały ród ludzki.
Choć w innej postaci niż na ziemi, modlitwa Chrystusa trwa dalej po
Jego śmierci, zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu i trwać będzie na
wieki. Jej składnik pochwalny i dziękczynny nigdy nie ustanie i w
chórze błogosławionych zastępów wielbiących Boga, głos Chrystusa zawsze
będzie nad wszystkimi innymi górował poprzez wieki, bez końca i kresu.
Natomiast modlitwa Jego błagalna i przebłagalna trwać będzie tylko do
końca świata i wtedy dopiero ustanie, gdy liczba wybranych będzie
wypełniona i sprawiedliwości Bożej na tej ziemi stanie się zadość. Do
tej chwili nie przestanie ona czuwać nad światem i wyjednywać mu u
miłosierdzia Boskiego łaski przebaczenia, odrodzenia i wytrwania.
Nie traćmy tego nigdy sprzed oczu, że swoje modlitwy zanosi tam za nas
ten sam Jezus, łączący w sobie naturę Boską i ludzką. Modli się On za
nas nie jako Bóg, ale jako człowiek. Uwielbiona i cudownie
przeistoczona natura ludzka nie zamarła w Nim tam bynajmniej w
bezczynności, ale zaszczepiona na osobie Boskiej, tam dopiero rozwinęła
do najwyższego stopnia swe najistotniejsze czynności. A wszak wśród
nich: modlitwa zajmuje pierwsze miejsce.
Co jednak tajemnicę modlitwy Chrystusa w niebie czyni jeszcze bardziej
doniosłą i pociągającą dla nas, to jej cudowny związek z nami, z
naszymi osobistymi modlitwami. Wystarczy wymienić dogmat Mistycznego
Ciała i dogmat Eucharystii, aby sobie uprzytomnić, do jakiego stopnia
modlitwa Chrystusa jest nam bliska. Przez ofiarę eucharystyczną odbywa
się ona regularnie wśród nas, gdy otaczamy ołtarze, zaś na mocy
zjednoczenia w Mistycznym Ciele Kościoła — rozlega ona w nas samych, w
duszach naszych, w których Duch Święty, Duch Chrystusa, modli się za
nas wzdychaniem niewymownym (Rz 8, 26). Głęboko uświadamiał to sobie
św. Paweł, gdy mówił, że sam on już nie żyje, ale żyje w nim Chrystus
(Ga 2, 20) — żyje, modli się w nim i działa przez niego.
I my wszyscy za jego przykładem winniśmy sobie duchem wiary uświadamiać
ten tajemny nasz stosunek do Chrystusa, który chce w nas i przez nas
się modlić. Przez nas chce On dalej prowadzić życie modlitwy, które
zapoczątkował w czasie swej ziemskiej pielgrzymki i które teraz wiedzie
i tam w niebie na prawicy Boga, Ojca i tu, na ziemi, pod podwójną
osłoną postaci Ciała eucharystycznego i Ciała Mistycznego. Jak serce
tętnem odbija się we wszystkich żyłach krwionośnych naszego ciała, tak
i modlitwa Chrystusa, wyraz Jego miłości dla Boga i dusz, pulsuje w
duszach Mu oddanych, i pulsuje tym silniej, im bardziej są one w duchu
wiary świadome tego tajemnego związku z modlitwą Chrystusa. Momentem
zaś, w którym winny sobie tę łączność w szczególny sposób uświadamiać,
jest msza święta i komunia. Cóż bowiem może nam bardziej uprzytomnić,
iż naprawdę Chrystus chce się w nas modlić, jak nie to łączenie się z
nami w ofierze i pokarmie eucharystycznym.
Jak organy w kościelnym nabożeństwie podtrzymują śpiew wiernych,
zespalają w jedno ich głosy i kierują nimi, tworząc harmonijną całość,
tak i modlitwa Chrystusa harmonizuje modlitwy wiernych całego świata w
jeden potężny hymn chwały i w ten sposób urzeczywistnia istotny cel,
dla którego został On stworzony. Urzeczywistnia ona też cel tajemnicy
wcielenia, który sam Zbawiciel wyraził w swej modlitwie
arcykapłańskiej, gdy mówił do Boga Ojca: A nie tylko za nimi proszę,
ale i za tymi, którzy przez słowo ich uwierzą we mnie, aby wszyscy byli
jedno, jako ty, Ojcze, we mnie, a ja w tobie, aby i oni w nas jedno
byli, aby uwierzył świat, żeś ty mnie posłał. A ja chwałę, którą mi
dałeś, dałem im, aby byli jedno, jako i my jedno jesteśmy. Ja w nich, a
ty we mnie, aby osiągnęli doskonałą jedność i żeby świat poznał, żeś ty
mnie posłał, i umiłowałeś ich, jako i mnie umiłowałeś (J 17, 2023).
Modlitwa Maryi
"A Maryja wszystkie te słowa zachowywała, rozważając w sercu swoim." Łk 2, 19
Zaczerpnąwszy światła i zachęty do modlitwy u źródeł Zbawiciela (por.
Iz 12, 3), zwróćmy się teraz do Jego Najświętszej Matki i przyjrzyjmy
się, jak też w Jej duszy odbywał się ten cudowny proces obcowania z
Bogiem. Od Jezusa dzieli Ją nieskończoność, jaka jest między Stwórcą a
stworzeniem. W Nim bowiem nawet to, co jest stworzone, tj. natura
ludzka, będąc zaszczepiona na osobie Boskiej, wznosi się tak wysoko
ponad wszelkie inne stworzenia, że zwykłe jej czynności — a więc i
modlitwa — osiągają wyżyny, na które ludzkość wznieść się nie może.
Inaczej u Maryi, która jest takim samym stworzeniem jak my wszyscy i
przez to jest nam bliższa i bardziej dostępna do naśladowania z naszej
strony. I Ją wprawdzie oddziela od nas wielki dystans już nie Stwórcy
od stworzenia, ale świętości nieskalanej grzechem i z tego względu jest
Ona bliższa Jezusa niż nas. Oni dwoje tylko, Syn i Matka, wolni od
zmazy grzechu pierworodnego, mają w duszy tę całkowitą przejrzystość na
światło Boże i tę zdolność całkowitego oddania się — bez żadnego
zatrzymywania się na sobie dobru najwyższemu. Toteż nie sposób w
takim studium ogólnym o modlitwie pominąć Maryi. Taka chwila
zastanowienia się nad tym, czym musiała być modlitwa w Jej duszy, na
pewno dobrze zrobi każdemu, kto się chce nauczyć dobrze modlić.
Podczas gdy jednak o modlitwie Jezusa Ewangelia nam przechowała wiele
wiadomości, o modlitwie Maryi milczy prawie zupełnie. Jedynie więc z
zachowania się w tych kilku nielicznych scenach, w których jest o Niej
mowa, będziemy mogli wysnuć, czym musiała być dla Maryi modlitwa.
Przepiękny kantyk Wielbij, duszo moja, Pana świadczy dobitnie, że już
od zarania swego życia Maryja karmiła swą duszę starą tradycyjną
modlitwą ludu wybranego. Szczególnie Psalmy, te pieśni modlitewne,
ułożone z natchnienia Ducha Świętego przez króla Dawida i innych
gorliwych wyznawców Bożych, musiały być często na Jej ustach i w sercu.
Toteż gdy na głos Elżbiety poczuła sama w sobie natchnienie, aby głośno
wyrazić swe uwielbienie i wdzięczność dla Pana, uczyniła to w tym
tradycyjnym tonie Psalmów i hymnów chwalebnych Starego Przymierza,
przewyższając je wszystkie mocą, prostotą i wdziękiem. Magnificat stał
się codzienną modlitwą wieczorną Kościoła, bo nic lepiej nie wyraża
uwielbienia i wdzięczności duszy ludzkiej za dary Boże, które tak
nieskończenie przekraczają to wszystko, co nam się od Stwórcy należy i
czego się od Niego spodziewamy.
Znamienne są słowa, które św. Łukasz dwukrotnie powtarza w Ewangelii
dzieciństwa, że Maryja zachowywała i rozważała w swym sercu to
wszystko; co się z Nią i wokoło Niej działo. Po raz pierwszy — pisze on
— rozważała je wnet po narodzeniu Dzieciątka i cudownym powiadomieniu o
nim pasterzy betlejemskich przez aniołów (Łk 2, 19), po raz drugi zaś z
okazji znalezienia dwunastoletniego Jezusa w Świątyni pośród doktorów
(Łk 2, 51).
Chodzi tu na pewno o modlitwę, tj. rozważanie dobrodziejstw Bożych
przepojone miłością i wdzięcznością dla Tego, od którego one płyną. Już
od dzieciństwa dusza Maryi przywykła do tego obcowania wewnętrznego z
Bogiem, a treścią jego było objawienie Starego Przymierza i wielki plan
zbawienia zapowiedziany w nim ludzkości. Teraz — w miarę jak plan ten
zaczyna się urzeczywistniać w Jej oczach i z Jej czynnym udziałem —
treść modlitwy Maryi pogłębia się wciąż i wzbogaca. Magnificat świadczy
nam o tym pierwszym wybuchu miłości pod wrażeniem zwiastowania i
pozwala wnioskować, że w miarę jak się plany Boże rozwijają, i modlitwa
wciąż w duszy Maryi mocniejszymi rozbrzmiewa tonami, ukrytymi wprawdzie
już przed ludźmi, ale tym milszymi Bogu.
Po wzruszających zapowiedziach w dniu zwiastowania i nawiedzenia,
przychodzą radosne chwile narodzenia z hołdem aniołów, pasterzy,
starców w Świątyni i wreszcie mędrców ze Wschodu. W dwóch ostatnich
scenach brzmi już jedna nuta grozy i wkrótce wybucha ona w całej pełni
w rzezi niewiniątek, która powoduje Najświętszą Rodzinę do szukania
schronienia w Egipcie. Jaka tu szeroka skala tematów do modlitwy dla
duszy wtajemniczonej jak nikt inny w tajemnice planów Bożych.
Od powrotu z Egiptu do rozpoczęcia działalności publicznej Jezusa już
tylko raz Ewangelia otwiera zasłonę zakrywającą przed naszymi oczyma
tajemnice ukrytego życia w Nazaret, a to w tym celu, aby nam pokazać
pierwszą podróż Zbawiciela do Jerozolimy, pierwsze Jego zetknięcie się
z przedstawicielami ludu wybranego, który Go od tylu wieków wyczekiwał,
i pierwsze pojawienie w tej Świątyni, gdzie wszystko o Nim mówiło,
wszystko zapowiadało Jego przyjście. Tajemnicze odłączenie się
dwunastoletniego chłopca od Matki i przybranego Ojca i niemniej
tajemnicze nawet dla Nich obojga wytłumaczenie z Jego strony tego
kroku, dało okazję św. Łukaszowi do zaznaczenia, jak się to krótkie
przejście odbiło w duszy Maryi. Czytamy więc u niego najpierw, że
Maryja nie zrozumiała w całej pełni odpowiedzi Jezusa, a następnie, że
zachowała ją wraz z całym tym przejściem w swym sercu, aby je tam na
modlitwie rozważać (Łk 2, 51). Widzimy ze słów, Ewangelisty, że było w
planie Opatrzności Bożej dawać Jej zrozumienie planu tego wielkiego
dzieła, do którego została powołana, nie od razu, lecz powoli i
stopniowo. Ona zaś odpowiadała, jak tylko mogła najlepiej, przechowując
w przepełnionym miłością sercu wszystko, co widziała i słyszała, i
snując z tego nieustającą modlitwę. W ten sposób ukryta myśl Boża
dojrzewała powoli w Jej duszy na modlitwie i ze wzrostem świateł
nadprzyrodzonych coraz jaśniejszym się Jej stawało, czego Bóg od Niej
jeszcze zażąda.
Cały ten długi okres ukrytego życia w Nazaret da się sprowadzić w życiu
Maryi do tego zachowywania i rozważania w sercu Bożego planu
odkupienia, w miarę jak coraz jaśniejszym się stawał dla Jej myśli. W
tym cichym obcowaniu z sobą najpierw tych trojga, a później po zgonie
św. Józefa — dwojga tylko najświętszych postaci, obok pracy modlitwa
musiała zajmować o wiele więcej miejsca niż rozmowa. Nie tyle słowem,
ile wewnętrznym oddziaływaniem duchowym musiał Zbawiciel odpłacać swej
Matce za Jej trudy nad swym wychowaniem, wychowując ze swej strony Jej
duszę i kierując Jej postępem po drogach Bożych. Toteż gdy przyszła
chwila opuszczenia ubogiego domu rzemieślniczego w Nazarecie, dusza
Matki była już całkowicie dojrzała do współpracy z Synem, nie jawnej,
ale ukrytej, dokonywanej cichą modlitwą w głębi duszy.
Tej współpracy możemy się domyślić w dalszym ciągu opowiadania
ewangelicznego, choć ono tak mało o niej wspomina. Możemy się jej
domyślić w ciągu tych trzech lat życia publicznego, kiedy Maryja z
daleka towarzyszy swemu Synowi i z najwyższym pietyzmem przechowuje w
duszy wszystkie odgłosy, które do Niej dochodzą o Jego działalności, o
nauce, o cudach i dobrodziejstwach okazywanych cierpiącej ludzkości, o
modlitwach, na których nieraz noce spędzał. Jeszcze bardziej wolno nam
snuć przypuszczenia na temat modlitwy Maryi, gdy w opisie Męki Pańskiej
ujrzymy Ją na Golgocie, stojącą u stóp krzyża i otrzymującą z ust Syna
ostatnie słowa pożegnania ziemskiego, tak pełne treści dla Niej samej i
dla nas. Jakże głębokim echem musiało się odbić w duszy Matki to
wszystko, co widziała i słyszała koło siebie, a jeszcze bardziej — co
oczyma duszy dostrzegała w duszy Syna.
Odtąd Ewangelia o Najświętszej Pannie już nie wspomina i tylko raz
jeden jeszcze spotykamy się z Jej imieniem w Dziejach Apostolskich:
tam gdzie jest mowa o zbieraniu się apostołów w Wieczerniku w okresie
owych dziesięciu dni dzielących wniebowstąpienie od zesłania Ducha
Świętego. Dowiadujemy się, że wraz z apostołami zbierały się tam
pobożne niewiasty, które towarzyszyły Jezusowi w czasie Jego życia
publicznego, i że wśród nich była i Maryja, Matka Jego, i bracia Jego i
że wszyscy jednomyślnie trwali na modlitwie (Dz 1, 14). ,
Mamy tu więc nader wyraźnie zaznaczony udział Maryi w samych początkach
Kościoła i to w tym, co w życiu jego będzie najważniejsze, mianowicie w
modlitwie wspólnej. Stąd wolno nam też wysnuć wniosek, że nie brakło
jej także w gronie apostołów i po zesłaniu Ducha Pocieszyciela, który
miał swym światłem nauczyć ich wszelkiej prawdy i dać im jasne
zrozumienie zadań powierzonych im przez Zbawiciela. Jednym z pierwszych
był nakaz odtwarzania na Jego pamiątkę tego, czego On dokonał w czasie
Ostatniej Wieczerzy. I w samej rzeczy dwukrotnie nam wspomina św.
Łukasz w dalszym ciągu swych dziejów to uczestnictwo łamania chleba, na
które się pierwsi uczniowie Chrystusa zbierali po domach (Dz 2, 42 i
46). Ze słów Ewangelisty jasno wynika, że ta mała gromadka nie
przestawała bynajmniej bywać i w świątyni, aby brać jednomyślnie udział
w uroczystym kulcie Starego Przymierza, ale później powracając do
domów, w znacznie skromniejszych ramach liturgicznych, zapoczątkowała
kult eucharystyczny, który z czasem miał usunąć tamten i podbić dla
siebie świat cały.
Najwierniejszą w obu tych kultach musiała być Maryja, bo też i nikt tak
jak Ona nie pojmował ich wzajemnego stosunku do tego procesu powolnego
odchodzenia w cień pierwszego, aby drugi mógł się stać głównym
ośrodkiem duchowego życia chrześcijan.
O tym, jak się rozwijała modlitwa w duszy Maryi na tych pierwszych
zebraniach eucharystycznych, nic pozytywnego wiedzieć nie możemy i
daremnym byłoby chcieć ją ująć w jakąś konkretną formę. Wolno natomiast
snuć pewne ogólne rozważania o doskonałości tej modlitwy i to nie tylko
w tym końcowym okresie Jej życia, ale i w całym jego ciągu. Punktem
wyjścia winny być dane wiary, odnoszące się do Maryi, które nas uczą o
niezwykłych Jej przywilejach i o wynikającej z nich zupełnie wyjątkowej
Jej doskonałości. Z konieczności musiały się one bardzo silnie
zaznaczyć w całym Jej życiu duchowym, a więc i w modlitwie, w Jej
nieustającym obcowaniu z Bogiem.
Podstawą wszystkiego jest tu Boskie macierzyństwo Maryi oraz pierwszy
jego owoc — Jej niepokalane poczęcie. Maryja została bowiem uchroniona
od skazy grzechu pierworodnego w przewidywaniu zasług Chrystusa,
którego miała być Matką. Oba te przywileje łączą się najściślej z sobą
jako przyczyna i skutek — lub dokładniej jako cel i środek, który doń
przygotowuje. Ta, która miała w swym łonie począć Odkupiciela ludzkości
z niewoli grzechu, musiała być sama wolna od wszelkiej najdrobniejszej
jego skazy i to właśnie zapewnił Jej przywilej niepokalanego poczęcia.
Z tego przywileju wypływa i cała doskonałość życia duchowego Maryi, a
więc i doskonałość Jej modlitwy. wolna od tego rozstroju, który grzech
pierworodny wniósł do naszej duszy, nie miała Ona tych odruchów
wyobraźni, które nam tak utrudniają skupienie na modlitwie. We wnętrzu
Jej duszy panowało zawsze doskonałe skupienie i myśl Jej z całą
powolnością dla rozkazów woli szła tam, dokąd ją miłość Boga i
bliźniego zwracała.
Jeszcze znamienniejsze i ważniejsze było to, co niepokalane poczęcie
zapewniało Maryi w dziedzinie uczuć i woli, gdzie bolesny rozstrój
naszej natury najsilniej daje się odczuwać w formie owych trzech
pożądliwości, o których nas uczy św. Jan (1 J 2, 16). U Niej nie tylko
nie było żadnego nieumiarkowanego pożądania dóbr tego świata i poruszeń
zmysłowych buntujących się przeciw rozumowi i woli, ale i w samej
dziedzinie ducha nie było tam tych wiecznych zwrotów do siebie, które w
nas zanieczyszczają najpiękniejsze wzloty naszej duszy i nawet na
modlitwie nie dają nam spokoju. O Niej jednej można powtórzyć to, co
św. Paweł powiedział o Jezusie, iż nie podobał się sobie (Rz 15, 3), to
znaczy, że i Ona nie miała tego lubowania się w sobie i zatrzymywania
się myślą na sobie, ale że widok wielkich rzeczy, które Bóg czynił w
Jej duszy, był zawsze tylko pobudką do aktu czci i uwielbienia dla ich
Sprawcy. Wszak to jest podstawowy ton kantyku Wielbij, duszo moja, Pana
i tym tonem brzmiała cała Jej modlitwa, całe życie wewnętrzne.
Nie mogło więc być w nim miejsca na te głębokie i nieraz długotrwałe
procesy oczyszczenia, przez które przechodzą dusze szczególnie
uprzywilejowane przez Boga, nim dojdą do wyższych stopni modlitwy. Ona
ich nie potrzebowała, gdyż dusza Jej od momentu, gdy została stworzona,
posiadała przezroczystość kryształu, w którym nic nie staje na
przeszkodzie światłu Bożemu. To, do czego zaledwie w nieznacznym
zakresie i w niewielkim stopniu dochodzą najświętsze dusze, wspinając
się po stromych drogach oczyszczenia, oświecenia i zjednoczenia, to
Maryja posiadała od razu. Od pierwszej chwili miała to, co u nich było
kresem, do którego dążyły, a mianowicie zjednoczenie z Bogiem
przebywającym w duszy z jasną przy tym świadomością, że zjednoczenie to
zawdzięcza Wcielonemu Słowu Bożemu.
Czymże wobec tego musiała być modlitwa w Jej duszy w chwilach, w
których to Wcielone Słowo Boże nosiła jeszcze w swym dziewiczym łonie
albo karmiła Go swą piersią i tuliła do łona, gdy później czuwała nad
Nim i długie lata współżyła w szarym, codziennym trudzie, gdy Go
słyszała nauczającego, gdy stała u stóp krzyża i wreszcie witała
Zmartwychwstałego? Tego żaden umysł nie potrafi wyrazić, ale z
zachwytem stawać będzie zawsze przed tą tajemnicą wewnętrznego życia
Maryi. To pewne, że w Jej życiu w całej pełni doskonałości
urzeczywistnione zostało najgorętsze pragnienie wszystkich świętych
dusz ze św. Pawłem na czele jakiegoś bardzo ścisłego, intymnego,
wewnętrznego zjednoczenia z Chrystusem. Nie zewnętrzne obcowanie z
Synem przez tyle lat było najważniejszym w Jej życiu, ale wewnętrzne
zjednoczenie ich dusz, a ono w niczym nie uległo zmianie, gdy się od
siebie oddalili z początkiem życia publicznego. Później zaś od
Wieczernika, Ogrójca i Kalwarii poprzez zmartwychwstanie,
wniebowstąpienie i zesłanie Ducha Świętego jeszcze bardziej się
zacieśniało i pogłębiało. Dusza Maryi porozumiewała się z duszą Jezusa
tym głębokim zjednoczeniem wewnętrznym o wiele doskonalej, niż my się
między sobą porozumiewamy za pomocą słów.
Wobec tej doskonałości życia duchowego Najświętszej Panny, niejeden
może zadać sobie pytanie, czy wobec tego mogło być w Jej życiu miejsce
na zasługę, skoro nie znała Ona w nim tych walk i zmagań, które nasze
życie przepełniają. Takie stawianie tego zagadnienia wynika z błędnego
pojmowania źródła zasługi. Nie trudności, jakie się ma do pokonania,
stanowią o istocie zasługi, ale miłość, z jaką uczynek spełniamy.
Trudności są tylko jej miarą
zewnętrzną czy też wskaźnikiem, bo to, że ktoś pomimo wielkich
trudności zdobył się na dany czyn, świadczy, iż wola jego bardziej go
chciała, że mocniej ukochała cel, do którego on prowadzi. Nie jest to
jednak wskaźnik nieomylny, bo i w stosunkach między ludźmi bardziej
sobie cenimy drobną i łatwą usługę wyrządzoną chętnie i świadczącą o
miłości, niż większą, trudniejszą, wyświadczoną z ociąganiem się i nie
dowodzącą wielkiej miłości dla nas.
Jeśli to weźmiemy pod uwagę, to łatwo zrozumiemy, że przywilej
niepokalanego poczęcia nie tylko nie zmniejszył u Najświętszej Panny
możności zasługi, ale ją ogromnie zwiększył przez to, że nie dopuścił,
aby Jej miłość Boga była czymkolwiek skrępowana lub zahamowana, tak jak
się to u nas dzieje. Wolna od tych zwrotów do siebie, które w naszym
życiu duchowym zawsze coś Bogu ujmują, mogła Ona w każdym swym czynie
zewnętrznym czy wewnętrznym, w każdym poruszeniu duszy, oddać się Bogu
całą mocą woli i przez to uzyskać większy jeszcze stopień zjednoczenia
z Nim, a jednocześnie wzmożenie łaski uświęcającej i towarzyszących jej
cnót. I pod tym więc względem modlitwa Maryi posiadała doskonałość
niedostępną dla grzesznego rodu ludzkiego.
Wszystko to nam tłumaczy wyjątkowe miejsce, jakie Maryja zajmuje w
dziele odkupienia; nie jest Ona tylko biernym jego przedmiotem, ale i
czynnym współpracownikiem. Już jako bierny przedmiot odkupienia,
inaczej niż my Ona je przyjęła. Podczas gdy bowiem my wszyscy zostajemy
odkupieni przez chrzest święty z niewoli grzechu, w którą wpadliśmy,
Maryja przez zasługi Tego, który miał być Jej Synem, została od niej w
samej chwili swego poczęcia uchroniona. Dzięki temu przywilejowi stała
się Ona zdolna jak nikt inny do czynnej współpracy w dziele, którego
Jej Syn przyszedł dokonać na świecie. W miarę jak całą pełnią swej
miłości odpowiadała udzielanym Jej łaskom i spełniała swe obowiązki
Matki Odkupiciela, Bóg wzbogacał Jej duszę większymi łaskami i odkrywał
Jej stopniowo coraz więcej ze swych planów.
Nie można wątpić, że Maryja jeśli nie wprost słowami z ust Jezusa, to
przez wewnętrzne połączenie z Jego duszą otrzymała pełne zrozumienie
Jego ofiary krzyżowej, tak iż na Golgocie Ona jedna pojmowała
doniosłość wszystkiego, co się tam działo. I nie tylko pojmowała, ale
pomimo bólu przenikającego Jej duszę, godziła się na tę ofiarę, mającą
zadośćuczynić za grzechy całego świata i łączyła z nią ofiarę swego
macierzyńskiego serca. Na
tym opierają się te tytuły, które często Jej dajemy: Współodkupicielki
rodu ludzkiego i Wszechpośredniczki wszystkich łask. Ona jedna brała
czynny i świadomy udział swą modlitwą w akcie odkupienia, jakiego
Chrystus dokonał na krzyżu swą śmiercią, a że aktem tym zdobył On
wszystkie bez wyjątku łaski, jakie kiedykolwiek ludzkość uzyskała i
uzyska, przeto i udział Jego Matki rozciąga się równie daleko, jak i
zbawczy wpływ Syna.
Związek ten nie mógł ustać u kresu życia doczesnego Maryi. Stąd to
ogólne przekonanie wiernych, że i po śmierci jest Ona u boku Syna Jego
współpracowniczką, że dopuścił On Ją do rządów, jakie sprawuje nad swym
Kościołem w niebie, na ziemi i w czyśćcu, tak iż nic się tam nie
dzieje, w czym by Ona nie brała udziału swym wstawiennictwem (...).
Modlitwa świętych na przykładzie modlitwy św. Dominika
"Chcę tedy, aby mężowie modlili się każdym miejscu, podnosząc czyste ręce, bez gniewu i sporów." 1 TM 2, 8
Najwyższym i niedoścignionym wzorem modlitwy jest sam BógCzłowiek,
Chrystus Pan, a po Nim — Najświętsza Maryja Panna, która także swoim
życiem modlitwy wyniesiona została ponad wszelkie stworzenie.
Wskazawszy te najwyższe wzory modlitwy, chcielibyśmy teraz dać obraz
jej rozwoju w duszach wielkich świętych Kościoła, z którymi pomimo
wysokiej doskonałości, do jakiej doszli, łączy nas wspólność grzechu
pierworodnego i wypływających zeń nędz i bied ludzkich. Ale tu kłopot
niemały sprawia zagadnienie, co wybrać z tak obfitego materiału, bo
przecież modlitwa jest ośrodkiem świętości i głównym jej źródłem
ożywczym, toteż nie może jej nie być, tam gdzie jest świętość. Czy
przebiec cały szereg postaci i wskazać właściwe każdej cechy modlitwy,
czy też zatrzymać się nad jedną wybitniejszą osobistością i jej
postarać się wykraść tajemnicę modlitwy świętych?
To drugie wydało mi się odpowiedniejszym i cóż dziwnego, że moja myśl
zwróciła się do najdroższej mi postaci — św. Dominika, będącego w mym
życiu zakonnym tym kamieniem, z którego sam zostałem wyciosany (por. Iz
51, 1). Przemawiała za tym zresztą jedna ciekawa okoliczność: oto wśród
najbliższego otoczenia św. Dominika chęć wykradzenia mu tej tajemnicy
modlitwy była bardzo żywa, jak o tym świadczą zeznania braci przed
kanonizacją i najstarsze żywoty spisane przez najbliższych jego
towarzyszów lub na zasadzie ich opowiadań.
Uderza to szczególnie w żywocie Świętego, pióra Teodoryka z Apoldy,
którego ostatni rozdział jest pod tym względem niezmiernie ciekawy.
Dowodzi on, że w samej rzeczy św. Dominik, gdy się modlitwie oddawał,
był podpatrywany, prawie chciałoby się powiedzieć — szpiegowany przez
braci tak gorąco pragnących przeniknąć wielką tajemnicę modlitwy
świętych. Z podpatrywań tych powstał osobny rozdział — tak prosty i
naiwny, a tak pouczający zarazem, że trudno się oprzeć pokusie, aby go
niemal w całości nie przytoczyć. Dodajmy, że w rękopisie autora tekst
był ilustrowany obrazkami mającymi na celu pokazać te różne postawy,
jakie św. Dominik przybierał na modlitwie. Mamy tu opowiadanie
naocznego świadka (jednego czy kilku) i ono najlepiej dopełni nasze
teoretyczne rozważania nad tymi przejawami pełni modlitwy, kiedy
całkowicie opanuje ona człowieka i przeniknie do głębi jego ducha.
Oto w swobodnym przekładzie główne ustępy tego ciekawego opowiadania
noszącego tytuł: Dziewięć sposobów modlenia się używanych przez św.
Dominika i dwa przykłady, które gdzie indziej zostały pominięte:
Ten sposób modlitwy, w którym dusza i ciało nawzajem się podniecają do
pobożności, nieraz doprowadzał św. Dominika do łez i taką gorliwość
wzbudzał w jego woli, że nie sposób było modlitwy utrzymać w granicach
ducha, ale przenikała ona na zewnątrz i przejawiała się w rozmaity
sposób w ruchach i postaci ciała. Napięcie rozmodlonego umysłu
pociągało i ciało do próśb, błagań i dziękczynień.
Poza zwykłymi sposobami modlitwy, tj. poza mszą świętą i śpiewem
Psalmów czy to w chórze w czasie oficjum, czy to w drodze, które to
praktyki św. Dominik odprawiał z największą pobożnością i w czasie
których nieraz wychodził z siebie i zdało się, że z Bogiem i aniołami
rozmawia, miał on jeszcze następujące sposoby modlenia się:
Najpierw pochylał się pokornie przed ołtarzem; jakby Chrystus, którego
ołtarz przedstawia, był tam nie tylko wyobrażony, ale rzeczywiście i
osobiście obecny i czynił to w myśl słów Eklezjastyka Modlitwa
korzącego się przeniknie obłoki (Syr 35, 17). Nieraz przypominał
braciom, czy to powiedzenie Judyty, że modlitwa pokornych i cichych
zawsze się Panu podobała (por. Jdt 9, 11n), czy to, że pokorą zdobyła
niewiasta kananejska to, o co prosiła, podobnie jak i syn marnotrawny.
Mawiał też wtedy nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój (Mt 8, 8)
lub też: Uniżaj bardzo, Panie, ducha mego (Syr 7, 17), albowiem
całkowicie upokorzony jestem przed tobą, o Panie (Ps 119, 107). W ten
sposób stojąc przed Chrystusem, Święty skłaniał przed Nim głowę oraz
całą postać swoją i w rozważaniu swego poddaństwa i doskonałości
Chrystusowej cały rozpływał się w czołobitności przed Nim. I uczył
braci, aby to czynili za każdym razem, kiedy przechodzić będą przed
wizerunkiem krzyża, na to, aby Chrystus, który tak bardzo się upokorzył
dla nas, widział też nas często upokarzających się przed Jego
Majestatem. Tak samo powiedział braciom, aby się upokarzali przed całą
Trójcą Świętą, pochylając głowę przy wymawianiu ŤChwała Ojcu i Synowi,
i Duchowi Świętemuť. Od tej postawy głębokiego pochylenia, jak to jest
przedstawione na obrazku, zaczynał zawsze św. Dominik swe modlitwy.
Modlił się też często, leżąc krzyżem na ziemi i kruszył się i kajał sam
w sobie, mówiąc tak głośno, iż można było go słyszeć, te słowa
Ewangelii: Panie, bądź miłości mnie grzesznemu (Łk 18, 13). Z wielkim
też przejęciem i głębokim wstydem powtarzał wtedy słowa Dawida Jam
jest, który zgrzeszył, jam, jest, który źle uczynił (1 Kr 21,
17). I płakał a łkał mocno, po czym znowu mówił: Panie, nie jestem
godzien oglądać wysokości nieba z powodu tak ciężkich nieprawości
moich, gdyż przebudziłem gniew Twój i zło przed Twym obliczem
uczyniłem. Zaś z Psalmu, rozpoczynającego się od słów: Boże,
słyszeliśmy na własne uszy, z wielką mocą i przejęciem wymawiał te
słowa: Bo aż w proch pochyliła się dusza moja, a żywot mój przylgnął do
ziemi (Ps 43, 26), albo też Pochyliła się aż do ziemi dusza moja, ale
ty ożyw mnie według słowa twego (Ps 119, 25.
Albo też stojąc przed ołtarzem, albo w kapitularzu przed krzyżem wzrok
swój w nim zatapiał i raz po raz uginał kolana, czasem i do stu razy.
Nieraz nawet od komplety do północy spędzał czas na modlitwie, już to
wstając, już to klękając na wzór św. Jakuba Apostoła lub na wzór tego
trędowatego z Ewangelii, który padłszy na kolana wołał: Panie, jeśli
chcesz, możesz mnie oczyścić (Mt 8, 2), lub wreszcie na wzór św.
Szczepana modlącego się na kolanach wielkim głosem: Panie, nie poczytuj
im tego grzechu (Dz 7, 60). I powstała wtedy w Świętym Ojcu wielka
ufność w miłosierdzie Boże i dla niego samego, i dla grzeszników, i dla
nowicjuszów, których pragnął utrzymać w zakonie i których już posyłał
do prac kaznodziejskich. I nie mógł nieraz powstrzymać głosu, tak iż
bracia słyszeli, jak mówił Do Ciebie wołam ja, o Panie Boże mój, nie
milczże na wołanie moje, abym gdy będziesz milczał na mój głos, nie
stał się podobnym do zstępujących do grobu (Ps 27, 1).
Czasem zaś modlił się w duchu tak cicho, że nic zupełnie nie było
słychać, i nieraz stał długo, trwał na klęczkach nieruchomy, jakby w
zachwycie. Widać też nieraz było z wyrazu twarzy, że duch jego
przeniknął niebo, bo oto twarz rozjaśniała się radością i łzy tryskały
mu z oczu. I widać było, że czegoś gorąco pożąda, tak jak człowiek
spragniony wody, gdy się zbliża do źródła, lub jak podróżnik, gdy już
jest blisko swej ojczyzny. Wtedy zdawał się zmagać ze sobą i jakby
nabierał mocy i szybko zaczynał się poruszać już to wstając, już to
znowu klękając. Zachowywał jednak przy tym wielką godność ruchów. I tak
już był przyzwyczajony do klęczącej postawy, że często w zajazdach w
czasie podróży po trudach dnia czy nawet w drodze rad do niej powracał
jako do najmilszego sposobu ofiarowywania swej służby Bogu. Zachęcał
też do tego braci, więcej jednak przykładem niż słowem.
Zdarzało się także, że gdy święty Ojciec Dominik był w jakimś
konwencie, stawał wyprostowany przed ołtarzem nie oparty o nic ani
nawet nie dotykając się niczego i nieraz przy tym trzymał przed sobą
dłonie, jakby coś przed Bogiem czytał z wielkim szacunkiem i
pobożnością. Zdało się, że rozmyśla jakieś słowa Boże i że je sobie ze
słodyczą powtarza. Przyjął zaś ten zwyczaj modlenia się zapewne za
przykładem Zbawiciela, o którym pisze św. Łukasz (4, 16), że jak to
miał we zwyczaju, wszedł w dzień szabatu do synagogi i wstał, aby
czytać. Podobnie też i w Psalmie powiedziane jest Powstał Pinchas i
zaczął się modlić, i ustała plaga (Ps 105, 30).
Niekiedy raptownie zamykał, klaszcząc, dłonie przed oczami lub też
załamywał je. Kiedy indziej znowu rozkrzyżował ramiona, tak jak to
kapłan czyni we mszy świętej, i zdało się, że całą uwagę natęża, aby
usłyszeć coś, co ktoś do niego mówi. Gdy się go tak widziało stojącego
w postawie wyprostowanej i zamodlonego, zdało się, że się ma przed sobą
proroka rozmawiającego z aniołami albo z Bogiem, już to mówiącego coś,
już to słuchającego, już rozmawiającego o tym, co mu zostało objawione.
Kiedy w podróży przychodził czas modlitwy, św. Dominik stawał raptem i
całym natężeniem umysłu zwracał się do nieba, i wkrótce można było
usłyszeć, jak zaczynał cichutko coś mówić i z dziwną słodyczą wymawiał
te lub inne słowa, wyjęte z samego rdzenia Pisma
Świętego, zaczerpnięte ze źródeł Zbawiciela. Ten widok Ojca i
nauczyciela na modlitwie — silnie działał na braci i nic nie mogło
lepiej ich zachęcić do ciągłej i pełnej uszanowania modlitwy wedle tych
słów Pisma Świętego: Oto jak oczy sług patrzą na ręce panów swoich, a
oczy stużebnicy na ręce pani swojej (Ps 122, 2), jak to na obrazku
widać. Mówił mi też ktoś, że na własne oczy widział, że święty Ojciec
Dominik modlił się też czasami stojąc prosto, z rękoma rozłożonymi na
kształt krzyża, z wielkim napięciem. W ten sposób modlił się, gdy Bóg
na jego prośby wskrzesił młodego Napoleona w Rzymie, w kościele św.
Sykstusa; najpierw uczynił to w zakrystii, potem w kościele w czasie
odprawiania mszy świętej, kiedy widziano, jak się uniósł w górę nad
ziemię. Opowiadała mi o tym zacna i świątobliwa siostra Cecylia, która
była obecna i widziała to sama wraz z mnóstwem innych ludzi.
Podobnie i Eliasz, gdy wskrzesił syna wdowy, rozciągnął się nad nim i
jakby zmierzył się z nim. Tak samo modlił się św. Dominik, gdy w
okolicach Tuluzy uratował pielgrzymów z Anglii od utonięcia w rzece. W
ten sposób modlił się i Zbawiciel na krzyżu, mając ramiona i ręce
silnie wyciągnięte z potężnym, wołaniem i łzami, toteż został
wysłuchany dla swej uległości (Hbr 5, 7).
Nieraz św. Dominik się w ten sposób modlił, lecz tylko wtedy, gdy siłą
modlitwy z natchnienia Bożego wiedział, że ma nastąpić coś wielkiego i
niezwykłego. Nie zakazywał też braciom tak się modlić ani też ich do
tego nie zachęcał. Gdy wskrzesił owego chłopca, modląc się w postawie
stojącej z wyciągniętymi na kształt krzyża ramionami i rękoma, nie
wiemy nawet, co mówił. Może mówił te słowa Eliasza: Panie, Boże mój,
niech się wróci dusza dziecka tego do wnętrza jego (I Krl 17, 21),
skoro już sposób modlenia się Eliasza naśladował. Ale ani bracia i
siostry, ani kardynałowie, ani inni obecni przy cudzie, mając uwagę
zajętą niezwykłym i dziwnym sposobem modlitwy, nie zapamiętali słów,
które mówił. I nie wypadało później pytać się o to samego świętego i
podziwu godnego Ojca, tym bardziej że zdarzenie to napełniło wszystkich
wielką czcią i bojaźnią dla niego.
Słowa zaś Psałterza, które wzmiankują powyższy sposób modlenia się, św.
Dominik wymawiał powoli z uwagą i z jakimś głębokim namaszczeniem i
przejęciem: Panie, Boże zbawienia mego, wołam we dnie i w nocy jestem
przed Tobą... wołam do Ciebie, o Panie, dniami całymi, wyciągam ku
Tobie ręce moje. Czyż cuda czynić będziesz umarłym lub może lekarze
wskrzeszą ich, by sławili Cię... (Ps 87, 2, 1011). Albo też: Panie,
wysłuchaj modlitwę moją, usłysz błagania mego dla wierności Twojej...
Wyciągam ku Tobie ręce moje, dusza moja jako ziemia bez wody ma się ku
Tobie (Ps 142, 6). Łatwo będzie teraz każdemu, kto się gorliwie
modlitwie oddaje, pojąć naukę, jaka wypływa z tego sposobu modlenia się
świętego Ojca i gdy zechce mocą modlitwy w cudowny sposób Boga pobudzić
lub raczej gdy poczuje tajemnym natchnieniem, że go Bóg
wspaniałomyślnie pobudza do błagania o jakąś cudowną łaskę, czy to dla
siebie, czy to dla kogo innego, znajdzie wskazówki w nauce Dawida, w
postępowaniu Eliasza, w miłości Chrystusa i w sposobie modlenia się św.
Dominika, jak to na obrazku widać.
Poza tym można było nieraz widzieć św. Dominika jak na modlitwie stał
wyprostowany na wzór strzały wypuszczonej z łuku w górę do nieba; ręce
silnie wyciągnięte nad głową miał zbliżone do siebie i jakby nieco
otwarte, tak jak gdyby miał coś w niebie otrzymać. I było ogólne
przekonanie, że w takich chwilach szczególnie się w nim łaska wzmagała
i że w zachwycie wypraszał wtedy u Boga dla zakonu, który do życia
powołał, dary Ducha Świętego. Otrzymywał on wtedy dla siebie i dla
braci i te radości, i słodycze związane z ośmiu błogosławieństwami,
dzięki którym w najwyższym ubóstwie, w gorzkim płaczu, w ciężkim
prześladowaniu, w wielkim głodzie i pragnieniu sprawiedliwości, i w
nieukojonej litości każdy może czuć się szczęśliwym. Podobnie i
zachowanie przykazań i rad ewangelicznych winno dla dusz Bogu oddanych
być źródłem rozkoszy. Zdawało się w takich chwilach, jakoby św. Ojciec
wchodził do Świętego Świętych lub porwany był do trzeciego nieba. Toteż
po tego rodzaju modlitwie we wszystkim, co robił, czy to w upominaniu,
czy w dyspensach, czy to w karaniu
kierował się jakimś proroczym duchem, jak to przy cudach było już
.wzmiankowane. Ale w tak podniosłym stanie modlitwy św. Ojciec długo
nie trwał i powoli przychodził do siebie, jakby z daleka wracając, a
sądząc po wyglądzie i sposobie bycia, zdał się pielgrzymem na tym
świecie. Nieraz też bracia słyszeli, jak jasno i wyraźnie modlił się
słowami Psalmu Króla Proroka: Wysłuchaj, Panie, głosu prośby mojej, gdy
się modlę do Ciebie, gdy podnoszę ręce moje ku świętemu przybytkowi
Twemu (Ps 27,2). Słowem i przykładem święty nasz Mistrz zachęcał też
braci do modlitwy, mówiąc słowa Psalmu: Oto teraz błogosławcie Pana,
wszyscy słudzy Pańscy (Ps 133,1). Lub też: Do Ciebie ja wołam, o Panie,
wysłuchaj mnie i słuchaj, proszę, głosu mego, gdy wołać będę do Ciebie.
Niech wzniesie się modlitwa. moja jako kadzidło przed oblicze Twoje, a
wznoszenie rąk moich niech będzie, jako ofiara wieczorna (Ps 140, 12).
O czym dla lepszego zrozumienia poucza obrazek.
Miał św. Ojciec Dominik jeszcze jeden sposób modlenia się, bardzo
piękny, pobożny i miły: po odmówieniu godzin kanonicznych i po
dziękczynieniu mającym miejsce na zakończenie posiłków, św. Ojciec,
chociaż posilony skromnie, był już jakby namaszczony duchem modlitwy,
zaczerpniętym ze słów natchnionych, które śpiewano w chórze i
refektarzu: szybko udawał się na jakieś odosobnione miejsce w celi czy
gdzie indziej, aby czytać i modlić się, skupiwszy się w sobie w
obecności Bożej. Siadał wtedy spokojnie, otwierał przed sobą jakąś
książkę i uczyniwszy znak krzyża św., czytał i odczuwał w duchu wielką
słodycz, tak jakby samego Boga mówiącego słyszał, w myśl tych słów
Psalmisty: Będę słuchał, co mi Pan Bóg powie, głosi On pokój ludowi
swemu i świętym swoim, i tym, którzy z serca nawracają się do Niego (Ps
84, 9). I jakby z drugą jakąś osobą dyskutując, już to zdawało się z
ruchów i wyrazu twarzy, że się niecierpliwi, już to że spokojnie
słucha, co mu mówią, i dyskutuje, przeciwstawiając swoje zdanie, już to
że uśmiecha się lub płacze, to znów wpatruje się w coś lub opuszcza
oczy, albo zaczyna coś szeptem mówić i bije się w piersi.
Gdy ktoś przez ciekawość chciał się z ukrycia św. Dominikowi przyjrzeć,
zdał mu się jako Mojżesz, który wszedł w głąb pustyni i zobaczył tam
krzak gorejący, i usłyszał Boga mówiącego i zniżającego się do niego.
Miał bowiem mąż Boży tę zwykłą prorokom łatwość przechodzenia raptem od
czytania do modlitwy i od rozmyślania do kontemplacji. I gdy tak czytał
w samotności, rad okazywał cześć książce, którą czytał, pochylał się
przed nią i całował ją, szczególnie gdy był to rękopis Ewangelii lub
gdy czytał słowa, które z ust Chrystusa wyszły. Czasem zaś, ukrywszy
twarz w dłonie, odwracał się od książki i przykrywał sobie twarz
kapturem i nieraz wtedy płakał pełen jakiegoś lęku i tęsknoty. Albo też
jakby chciał podziękować komuś wyższemu od siebie za doznane
dobrodziejstwa, podnosił się z lekka i kłaniał się z szacunkiem, a
następnie już uciszony wewnętrznie i uspokojony, dalej czytał zaczętą
książkę.
Te sposoby modlenia się św. Ojciec zachowywał nawet w podróży; wędrując
z jednej miejscowości do drugiej, gdy znalazł się w jakimś ustroniu,
wnet zaczynał bawić się modlitwą i kontemplacją. Nieraz też mawiał
towarzyszom podróży: Oto napisane jest u Ozeasza: Zawiodę ją na
pustynię i będę mówił do serca jej (2, 16). Toteż nieraz oddalał się od
towarzysza podróży, i wyprzedzając go albo częściej pozostając w tyle i
idąc osobno modlił się i chodził przed Panem, a rozmyślanie rozpalało
ogień w jego sercu. Robił przy tym taki ruch ręką, jakby kurz lub muchy
odgarniał przed twarzą, a także raz po raz czynił na sobie znak krzyża.
Bracia zaś byli przekonani, że tymi sposobami modlitwy święty mąż
zdobył i tę pełnię znajomości Pisma Świętego, i to przenikanie głębi
objawienia Bożego, i tę moc odważnego, a gorącego nauczania
kaznodziejskiego, i tę ukrytą poufność z Duchem Świętym, dającą mu
znajomość rzeczy tajemnych.>
Ciekawy ten opis modlitwy św. Dominika żywcem zaobserwowany przez braci
rozmiłowanych w swym Ojcu, pozwala i nam na odległość siedmiu wieków
wejrzeć w sekret modlitwy, gdy dosięga pełni swego rozkwitu.
Dwie rzeczy nas szczególnie winny w opowiadaniu brata Teodoryka
uderzyć. Najpierw to, że modlitwa wypełniwszy duszę przelewa się
niejako przez jej brzeg i opanowuje ciało, aby je także zaprząc do
służby Bożej. Następnie zaś to, do jakiego stopnia modlitwa
przeniknięta jest Słowem Bożym, szczególnie duchem Psalmów, tak że
nawet postawa ciała na modlitwie w nich znajduje swe wzory i podniety.
Czytaliśmy, że św. Dominik nie zachęcał braci, aby te wszystkie sposoby
modlenia sobie przyswajali. Podobnie i my nie na to przytaczaliśmy to
całe opowiadanie, aby czytelników zachęcać do naśladowania go we
wszystkich jego postawach, ale jedynie na to, aby dać im z życia wzięty
obraz pełni modlitwy. Czerpać z przykładów świętych powinniśmy w miarę
sił i warunków życia i w tym stopniu, w jakim Duch Święty nas do tego
pobudzi.
Duch modlitwy
"Chodź przede Mną i bądź doskonały, a uczynię przymierze moje między Mną a tobą." Rdz 17, 1
Te wypowiedziane do Abrahama słowa Boże wskazują na związek między
modlitwą a życiem. Jest on podstawą naszego związku z Bogiem: Bóg z tym
tylko zawiera przymierze na stałe, kto chodzi przed Nim, to znaczy, kto
stara się myślą i modlitwą żyć wciąż w Jego obecności i doskonale
wypełniać Jego przykazania. Wówczas te dwa składniki doskonałości
chrześcijańskiej coraz bardziej przenikają się nawzajem, coraz bardziej
stają się czymś jednym. Modlitwa, w miarę jak nas trzyma przed
Majestatem Bożym, przejmuje nas też coraz większą czcią dla Mądrości i
Świętości Boga, której przykazania są wyrazem, i przez to zachęca do
coraz wierniejszego ich zachowania. Ale i odwrotnie: życie doskonałe,
wedle przykazań, usuwa przeszkody modlitwy i sprawia, że coraz łatwiej
wznosi się ona do Boga, coraz bardziej rządzi całym naszym
postępowaniem. Schodzą się one, modlitwa i życie, w tym, że są
pełnieniem woli Bożej i to im daje całą ich wartość, bo i dla nas,
podobnie jak i dla Jezusa, jedynym prawdziwym pokarmem duszy, zdolnym
ją nasycić, jest pełnienie woli Tego, który nas posłał na ten świat,
abyśmy wykonali Jego dzieło (por. J 4, 34).
Modlitwa, gdy dusza jest jej przez dłuższy czas wierna, winna w niej
zrodzić to, co można nazwać duchem modlitwy, przez co rozumie się
wewnętrzny nastrój, dzięki któremu człowiek łatwo i sprawnie przechodzi
od każdej innej czynności do modlitwy. Ledwo myśl jego opuści zajęcie,
któremu się dotąd oddawała, nie błąka się, nie szuka rozrywki, ale wnet
z całą swobodą zwraca się do Boga, jak ten balonik, który gdy przeciąć
nitkę trzymającą go na uwięzi, od razu samorzutnie wznosi się do nieba.
Duch modlitwy nie jest przeto niczym innym, jak tą sprawnością
zwracania się w duchu do Boga w myśl słów Zbawiciela: gdzie skarb twój,
tam i serce twoje (Mt 6, 21). Źródłem jego jest więc głęboka miłość
Boga, gorliwość o Jego chwałę i chęć przyczyniania się w każdej chwili
do szerzenia jej na ziemi.
Można wskazać dwa praktyczne środki, które mogą pomóc w nabyciu ducha
modlitwy. Po pierwsze, warto przyzwyczajać się do zaczynania każdej
pracy od krótkiej modlitwy poświęcającej ją Panu Bogu. Po drugie,
dobrze jest nauczyć się wykorzystywać na modlitwę te chwile wolne,
których nigdy w ciągu dnia nie brak. I najbardziej zatrudnieni ludzie
zawsze mają takie chwile przechodzenia od jednego zajęcia do drugiego
lub z jednego miejsca na drugie, czekania na coś lub kogoś i jeśli
nabiorą zwyczaju nie tracić tego czasu na marne, nie .pozwalać bujać
myślom na wszystkie strony, ale zwracać je do Boga, to powoli powstanie
w nich prawdziwa sprawność pod tym względem, którą właśnie nazywamy
duchem modlitwy. Nawet we władzach zmysłowych pamięci i wyobraźni
powstaną wówczas pewne stałe nawyki. Ale ponad tę sprawność przyrodzoną
spłyną do duszy obfite sprawności nadprzyrodzone, z którymi Bóg czeka
tylko na to; aby duszę, odpowiadającą tak chętnie Jego wezwaniom,
złączyć z sobą coraz silniejszymi więzami. W ten sposób utrwala się w
duszy pamięć na obecność Bożą, którą Pismo Święte nazywa chodzeniem
przed Panem. Staje się ona potężną dźwignią na drodze świętości.
Nieraz warunki życia tak się złożą, że czasu specjalnie modlitwie
poświęconego będzie w ciągu dnia mniej niż dawniej. Otóż tam gdzie duch
modlitwy mocno jest w duszy ugruntowany, nie poniesie ona z tego powodu
żadnej straty, bo dzięki niemu wszystko będzie dla niej modlitwą.
Pośrodku najbardziej pochłaniających zajęć, nawet walk i zmagań, wciąż
odzywać się będzie w niej gdzieś w głębi ta miłosna uwaga na Boga, w
której jakeśmy widzieli, św. Jan od Krzyża upatruje główny czynnik
kontemplacji i ona to będzie nadawała całej działalności, nawet
zewnętrznej, jakiś wyższy ton nadprzyrodzony.
O św. Franciszku Salezym opowiadają, że w ostatnich latach życia tak
był porwany przez pracę apostolską, w szczególności przez kierowanie
duszami, że zmuszało go to do poświęcenia modlitwie mniejszej ilości
czasu niż dawniej. Zapytany o to przez kogoś, komu to się wydawało
dziwnym, odpowiedział, że teraz wszystko jest dla niego modlitwą.
Podkreślmy jednak i to, że cały ten wysiłek, aby chodzić przed Panem,
nie inną powinien iść drogą do Boga, jak tylko przez Chrystusa. On dla
nas jest drogą, prawdą, i życiem (J 14, 6). Toteż i Kościół, chcąc w
nas utrwalić to przekonanie, że innej drogi do Boga nie mamy, wszystkie
swe oficjalne modlitwy kończy tymi słowami: Przez Chrystusa, Pana
naszego. Wszak , jednym z celów wcielenia było zbliżyć nam Boga i
ułatwić obcowanie z Nim. Dla istot złożonych z duszy i ciała utrzymywać
stały stosunek z Bogiem, który jest czystym duchem, niemałą stanowi
trudność; one wszystkie swe procesy myślowe zmuszone są opierać na
wyobrażeniach czerpanych z otaczającego ich świata, który świadczy
wprawdzie o istnieniu Boga, ale bardzo dalekie i niedokładne daje o Nim
pojęcie. Jakże ułatwia nam ten stosunek z Bogiem postać Chrystusa,
który będąc sam Bogiem współistotnym Ojcu, przyjął na siebie naszą
naturę ludzką, złożoną z duszy i ciała, przez co stał się widoczny
naszym oczom i bliski naszemu sercu ludzkiemu. Mówi o tym prefacja
Bożego Narodzenia: Albowiem przez tajemnicę Wcielonego Słowa zajaśniał
oczom naszej duszy nowy blask Twojej światłości: abyśmy, poznając Boga
w widzialnej postaci, zostali przezeń porwani do umiłowania rzeczy
niewidzialnych.
Widzieliśmy powyżej, że wiedza i miłość Chrystusowa już od początków
Jego ziemskiego bytowania obejmowała nas bez reszty i do dziś czuwa nad
nami. Toteż winniśmy nieustannie się do Niego zwracać i żyć pod Jego
okiem, tak jak żyjemy pod okiem Opatrzności, której On jest dla nas
narzędziem zbawienia. Myśl na obecność Bożą winna więc w naszych
sercach łączyć się z myślą o nieustającej nigdy opiece Chrystusa Pana
nad nami, przenikającej do najdrobniejszych szczegółów naszego życia i
wiążącej nas z Nim w żywy organizm mistyczny, święty Kościół katolicki.
Zejdźmy teraz z tych wyżyn i przyjrzyjmy się niektórym praktykom
modlitewnym, które w szczególny sposób mogą się przyczynić do
wychowania w nas tego ducha modlitwy, mającego nas utrzymać w ciągłej
łączności z Chrystusem. Nie idzie nam tu o podstawowe nabożeństwa z
Najświętszą Ofiarą na czele, o których jużeśmy osobno mówili, ale o
inne, dodatkowe, które z biegiem wieków geniusz religijny świata
chrześcijańskiego wysunął na pierwszy plan. Mam tu przede wszystkim na
myśli Różaniec Najświętszej Maryi Panny i Drogę Krzyżową.
Że w okresie zobojętnienia wiary panowało wielkie uprzedzenie do
różańca, nikogo nie powinno dziwić. Widziano w nim tylko składnik jego
materialny, tj. paciorki, które palce przesuwają i zdrowaśki, które
wymawiają usta, a nie dostrzegano czynnika duchowego, który wszystko
ożywia, tj. tajemnic życia, śmierci i zmartwychwstania Zbawiciela. One
to mają naszą myśl i serce regularnie karmić rozważaniem Jego życia i
przez to wytworzyć w nich zespoły wyobraźni i myśli, które by się stale
w duszy odzywały. (...) Tym się też tłumaczy, że to nabożeństwo,
którego początki sięgają średniowiecza, z biegiem wieków coraz bardziej
się rozpowszechniło i dziś wysunęło się na czoło wszystkich dodatkowych
nabożeństw chrześcijańskich.
Gdy zastosujemy do niego wszystko, co wyżej powiedzieliśmy o udziale
duszy i ciała na modlitwie, o rozmyślaniu i kontemplacji, łatwo
zrozumiemy, że paciorki i zdrowaśki są tu tylko niejako zewnętrzną
oprawą, mającą służyć za oparcie rozważań tajemnic ewangelicznych. Zaś
te ostatnie z początku rozważane drogą rozmyślania, z czasem, gdy się
je dobrze już przeżuje, winny się stać przedmiotem prostej i cichej
kontemplacji. Można być pewnym, że u wielu osób uprawiających
regularnie to nabożeństwo, ma ono naprawdę już cechę modlitwy
kontemplacyjnej: dusza wpatruje się w skupieniu w te podstawowe
wydarzenia zbawcze, które nigdy nie przestaną jej zachwycać.
Odprawiany publicznie i uroczyście w naszych kościołach różaniec może
nam jednak równie dobrze służyć jako prywatna modlitwa na każdą chwilę.
Noszony w kieszeni może nam pomóc zająć naszą myśl modlitwą i skierować
ją do Boga w ciągu tych tak licznych chwil straconych, kiedy umysł nasz
nie ma się czym zająć. W ten sposób staje się różaniec bardzo cennym
środkiem do nabycia tej umiejętności chodzenia przed Panem i trwania w
Jego obecności.
To, co powiedzieliśmy o różańcu, odnosi się, choć w mniejszym nieco
stopniu, i do drugiego umiłowanego przez wiernych nabożeństwa, do Drogi
Krzyżowej. Stawia ona przed oczami naszej duszy to, co w różańcu jest
treścią tylko jednej części, a nawet tylko dwóch ostatnich jego
tajemnic, mianowicie mękę krzyżową i już nie w dwóch, ale w czternastu
scenach rozwija jej główne zdarzenia, rozpoczynając od chwili, kiedy
Zbawiciel zostaje skazany przez Piłata na śmierć. Moment to w życiu
Zbawiciela najważniejszy, toteż nigdy myśl ludzka nie przestanie nim
się zajmować i nigdy serce chrześcijanina nie nasyci się skarbami
miłości, które stacje Drogi Krzyżowej w sobie zawierają. Również więc
Droga Krzyżowa, jeśli się ją częściej odprawia, udziela duszy jakby
jakiegoś głębszego rezonansu na wszystko, co się odnosi do Męki
Chrystusa Pana. Człowiek staje się coraz czulszy na cierpienia
Mistycznego Ciała Chrystusowego w otaczających go bliźnich, coraz
bardziej gotowy swoją cząstką dopełnić, czego nie dostawa utrapieniom
Chrystusowym. (...)
Tak więc duch modlitwy, w miarę jak przeniknie nasze życie, nada mu
głęboką wewnętrzną jedność. Łączyć on nas będzie nieustannie z Bogiem i
z ludźmi, a to przez Chrystusa, który w swej dwoistej naturze tak
cudownie połączył z sobą to, co Boskie, z tym, co ludzkie. Stąd i nasza
modlitwa, im bardziej nas będzie łączyć z Chrystusem, tym więcej nas
będzie też jednoczyć z jednej strony z Bogiem Ojcem, którego On jest
odblaskiem chwały i wyrazem istoty (Hbr 1, 3), a z drugiej i z
bliźnimi, dla których przeznaczony został, aby był pierworodnym między
wielu braćmi (Rz 8, 29).
Te dwie strony misji Zbawiciela wspaniale przedstawia nam św. Paweł w
tym ustępie listu do Kolosan, tak gorąco tchnącym miłością do Niego.
On jest obrazem Boga niewidzialnego, pierworodnym wszelkiego
stworzenia, albowiem w Nim wszystkie rzeczy są stworzone na niebie i na
ziemi, widzialne i niewidzialne, czy to trony, czy państwa, czy
księstwa, czy zwierzchności: wszystko przez Niego i w Nim jest
stworzone, a On przed wszystkimi, a wszystko w Nim stoi. On też jest
głową ciała Kościoła, On jest początkiem, pierworodnym z umarłych, aby
między wszystkimi sam dzierżył pierwszeństwo; bo spodobało się, żeby w
Nim mieszkała wszelka pełność, iż żeby przez Niego pojednał wszystko w
Nim, uspokoiwszy przez Krew krzyża Jego tak to, co jest na ziemi, jak
to, co jest na niebie (Kol 1, 1520).