Karola Wojtyły – Jana Pawła II poematy o Polsce

Autor: Waldemar Smaszcz na 1050-lecie Chrztu Polski  966– 2016

 

Po wyborze kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową odkryto, że nowo wybrany papież jest nie tylko kapłanem, ale i poetą. Wywołało to prawdziwe zdumienie, ponieważ dawno minęły czasy, gdy – jak w renesansie zwłaszcza – duchowni zajmowali się literaturą. Ale także sami Polacy nie wiedzieli, że jeden z najbardziej znanych i cenionych ich biskupów sięgał po pióro nie tylko jako teolog. Ci nieliczni jednak, którzy znali tę stronę osobowości ks. Karola Wojtyły, od początku podkreślali, że twórczość literacka nie była jedynie marginesem jego dokonań. Jarosław Iwaszkiewicz, ówczesny prezes Związku Literatów Polskich, napisał w redagowanym przez siebie miesięczniku „Twórczość”:

          „Z osobą Jana Pawła II weszła w orbitę wszechświatowej polityki i globowych zagadnień historia i kultura polska. Karol Wojtyła zasiadł na tym  tronie zbrojny w tysiącletnie doświadczenie swojego narodu. Wojtyła, który skończył dziewiętnaście lat w momencie wybuchu II wojny światowej, doświadczył osobiście wszystkich trwóg i wszystkich zagadnień swojego pokolenia.

          A razem z nim zasiadła na tronie watykańskim cała kultura polska, bliżej, cała kultura krakowska, uniwersytecka kultura jagiellońska i piastowska, kultura naszego najdroższego miasta. [...] Wojtyła jest uczniem bliskich nam ludzi, jak Stanisław Pigoń, jak drogi naszemu sercu pierwszy redaktor »Twórczości« Kazimierz Wyka, jest naszym kolegą jako współpracownik miesięcznika »Znak«, gdzie umieścił szereg pięknych poezji przybierając pseudonim Andrzej Jawień.”

          Nie wszystko, oczywiście, w tej wypowiedzi było czytelne zwłaszcza dla obcokrajowców, ale była to z pewnością jedna z najbardziej zwięzłych i najbogatszych zarazem charakterystyk osobowości człowieka, który tak bardzo wpłynął na losy współczesnego świata. Wyszła przy tym spod pióra nie duchownego, ale pisarza, który zwrócił uwagę nie na sprawy związane z funkcjami sprawowanymi w Kościele, ale twórczość literacką, wydobywając rysy znane tylko nielicznym.

Wyjaśnijmy najpierw jak należy rozumieć użyte przez autora sformułowanie: „tysiącletnie doświadczenie”. Karol Wojtyła jako arcybiskup metropolita krakowski aktywnie uczestniczył w jubileuszu 1000-lecia Chrztu Polski w roku 1966. Przeżywał te wydarzenia zarówno jako duchowny, druga po prymasie kardynale Stefanie Wyszyńskim osoba w polskim Kościele, jak i poeta, o czym świadczy powstały wówczas poemat Wigilia wielkanocna 1966. Potrafił jak nikt inny ukazać związek Kościoła i ojczyzny na przestrzeni wieków. Było to tym ważniejsze, że od czasów oświecenia, to jest od XVIII wieku, postępowała dechrystianizacja kultury, która zaczęła odrywać się od swoich źródeł, coraz bardziej zatracając wymiar metafizyczny i ulegając ciasnemu racjonalizmowi. W naszych czasach ten proces jeszcze się pogłębił wskutek programowej ateizacji życia społecznego.

Charakterystyczne, jak niewielu polskich pisarzy podjęło tematykę milenijną w swojej twórczości, a władze państwowe, jeżeli już przywoływały tę rocznicę, to jedynie jako 1000-lecie Państwa Polskiego. Stąd tak ważny okazał się utwór poetycki jednoznacznie ukazujący nierozdzielność Kościoła i narodu w polskim doświadczeniu dziejów. Poeta sięgnął wyobraźnią do wydarzeń sprzed dziesięciu wieków. Przywołał postać Mieszka I, porównując go do gospodarza, który postanowił zaszczepić drzewa w swoim sadzie. Wiedział, że musi je okaleczyć, naciąć korę, ale wierzył, iż dzięki temu staną się silniejsze, wydadzą szlachetniejsze owoce. Była to bardzo piękna i jakże czytelna metafora czynu polskiego księcia. Musiał przeżywać prawdziwy dramat, gdy przyszło mu nakazać swoim poddanym odrzucenie dawnych bogów, do których modlono się z dziada pradziada, wierzono, że opiekują się domostwami, rodzinami, pracą na roli, sprzyjają łowom i wyprawom wojennym. W obronie ukrytych przed obcymi uroczysk i świętych drzew ludzie oddawali życie, a teraz miano zniszczyć czczone posągi, rozrzucić niewygasłe ogniska, wyrzec się kapłanek ich pilnujących, wróżbitów, gęślarzy  i modlić się do obcego Boga, którego wielbić nakazywali przybysze z dalekich krajów w nieznanej mowie. Cierpieli tym bardziej, że dokonał tego ich własny książę, opiekun i obrońca. Dlatego poeta – powtórzę – porównał zbolały naród do zranionych podczas szczepienia drzew, a Mieszka I do gospodarza, który zadumany „przechadzał się w cieniu i patrzył”:       

 

Nie widział ogrodnika, nie widział drzew, nie widział szczepów.

Myślał: nie skosztuję już tych owoców, gdy wzejdą.

Skosztuje syn, skosztują wnuki, prawnuki.

 

Czy sad obrodzi? jaki owoc uznają ludzie

za dobry?

 

Nie lęka się ogrodnik naciąć kory. Wierzy drzewu:

życie będzie silniejsze od nacięć, na nowo wzbierze...

 

Z perspektywy czasu decyzja Mieszka I okazała się jednak ocalająca. Polskie plemiona nie podzieliły choćby losu Słowian Połabskich, niemal doszczętnie wytępionych przez Niemców pod pozorem nawracania na chrześcijaństwo. Nasz kraj dołączył do rodziny suwerennych państw Europy i już w 1000 roku, a więc zaledwie w 34 lata po przyjęciu chrztu, cesarz niemiecki Otton III przybył do Gniezna i uznał w Bolesławie, synu Mieszka I, równorzędnego władcę chrześcijańskiego. To z kolei umożliwiło starania o koronację i w roku 1025 Polska stała się królestwem.

Poemat nie ograniczał się, oczywiście, jedynie do przypomnienia wydarzeń, doskonale przecież znanych. Przynosił historiozoficzną wizję związków ojczyzny i Kościoła, co najpełniej wyraża ostatnia, niewielka część zatytułowana tak, jak cały utwór: Wigilia wielkanocna 1966:

 

Jest taka Noc, gdy czuwając przy Twoim grobie, najbardziej

                                                                       jesteśmy Kościołem –  

jest to noc walki, jaką w nas toczy rozpacz z nadzieją:

ta walka wciąż się nakłada na wszystkie walki dziejów,

napełnia je wszystkie w głąb

(wszystkie one – czy tracą swój sens? czy go wtedy właśnie zyskują?)

 

Tej Nocy obrzęd ziemi dosięga swego początku.

Tysiąc lat jest jak jedna Noc: Noc czuwania przy Twoim grobie.

 

Dzięki poetyckiej syntezie poeta zlał w jedno losy ojczyzny i najważniejszy moment z życia Kościoła Chrystusowego na polskich ziemiach – Noc nazywaną od początku Wielką, Nie ma tu mowy o poranku wielkanocnym, kiedy to pusty grób stał się świadectwem zwycięstwa Syna Bożego nad śmiercią. Autor pisze o Nocy z Wielkiej Soboty na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy tak wielu zwątpiło w boskość Chrystusa, także Jego uczniowie, którzy, za wyjątkiem św. Jana, już podczas męki krzyżowej odstąpili swego Mistrza.

Ta jedna Noc zadecydowała o chrześcijaństwie. Gdyby – jak to ujął św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian –  „...Chrystus nie zmartwychwstał, daremne (...) nasze nauczanie, próżna (...) także wasza wiara” (1 Kor. 15, 14). Dlatego poeta mógł napisać, iż „jest to noc walki, jaką w nas toczy rozpacz z nadzieją”. I zdanie to odniósł do tysiąclecia polskich doświadczeń. Nasz kraj był nieustannie zagrożony zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. Nie mieliśmy wszak naturalnych granic ani z plemionami germańskimi, ani z napadającymi nas hordami mongolsko-tatarskimi, a później Rosją. Przez wszystkie wieki naród żył między rozpaczą a nadzieją, niby pierwsi wyznawcy Syna Bożego czuwający przy Jego grobie. Tak – ujmując syntetycznie rzecz całą – upłynęło polskie tysiąclecie między kwietniem 966 roku a kwietniem 1966, ale może właśnie dzięki temu wytrwaliśmy jako naród przy Chrystusie, chociaż tylu Go opuściło.    

Jarosław Iwaszkiewicz, wybitny twórca kultury polskiej, wyraził też dumę, że dzięki wyborowi polskiego biskupa na papieża, świat zainteresuje się także naszą historią i kulturą. Tym bardziej, że kardynał Karol Wojtyła, biskup krakowski, od początku związany był z tym królewskim miastem, w którym mieszkał od lat studenckich. Polacy zawsze ubolewali, że ich relacje ze światem są w gruncie rzeczy jednostronne. To znaczy, my  przyjmowaliśmy zdobycze intelektualne, artystyczne i społeczne zrodzone na Zachodzie, gdy tam nami prawie się nie interesowano, z góry niejako przyjmując, że nie jesteśmy w stanie stworzyć niczego, co mogłoby się okazać ważne dla innych.

Przeczyły temu tak oczywiste fakty, jak odkrycie Mikołaja Kopernika, który dokonał przewrotu nie tylko w widzeniu budowy wszechświata, ale w światopoglądzie epoki, wyznaczając tory, jakimi odtąd podążała myśl ludzka. W tym samym czasie nasz wielki myśliciel społeczny, Andrzej Frycz Modrzewski, zasłużył na miano ojca demokracji, pisząc o równości człowieka wobec prawa i odróżniając wojny sprawiedliwe, czyli obronne, od niesprawiedliwych, czyli zdobywczych. Podobnie w sztuce polski poeta Jan Kochanowski stworzył arcydzieło, jakiego nie znała literatura europejska – cykl wierszy żałobnych, zatytułowany Treny. Zapisał w nich głęboką rozpacz ojca po śmierci maleńkiego dziecka, w czasie, gdy – nie możemy o tym zapominać – w ten sposób opłakiwano jedynie władców i bohaterów narodowych. To tylko najważniejsze dokonania renesansu, jednej epoki, słusznie nazwanej „złotym wiekiem kultury polskiej”.

          Karol Wojtyła w poemacie zatytułowanym Myśląc Ojczyzna..., wyraził żal, że w gronie innych narodów nie możemy mówić własnym językiem, gdyż pozostaje on nieznany:

 

                    Gdy dookoła  mówią  językami,  dźwięczy pośród nich  jeden:

          nasz  własny. Zagłębia się w myśl  pokoleń  i  ziemię  naszą  opływa  

          i staje się dachem domu, w którym jesteśmy razem – 

                    poza nim dźwięczy rzadko – 

                    (w  grupach   ludzi,   którzy   mówią   wokoło,   jakby   wyspy 

          opłynięte   oceanem   powszechnej   ludzkiej   mowy,   nie   znajduję

własnej fali) – 

                    nie rozszerzyły się  zasoby  mej  ziemi;  jeśli  nawet  odpłynęła  

          mowa, to żeby zanikać powoli w wysychających łożyskach – 

                    nie  podjęły  mowy  moich  ojców  języki  narodów, tłumacząc  

          „za trudna” lub „zbędna” – 

                    na    wielkim    zgromadzeniu    ludów    mówimy    nie  swoim  

          językiem. Język własny zamyka nas w sobie: zawiera, a nie otwiera.

 

                    Tak   zwarci   wśród   siebie   jedną   mową,  istniejemy  w głąb 

          własnych korzeni, czekając na owoc dojrzewań i przesileń.

                    Ogarnięci  na  co  dzień  pięknem  własnej  mowy,  nie czujemy

          goryczy, chociaż, na rynkach świata nie kupują naszej myśli z powodu

          drożyzny słów.

          (...)

         

          Wiemy, jak trudna to sytuacja, gdy człowiek nie może przekazać innym swoich najważniejszych myśli. Pozostaje skazany na pośrednictwo, z czym wiąże się niebezpieczeństwo utraty lub zubożenia ważnych treści. Ale nawet taka droga nie zawsze jest możliwa, gdyż trudno znaleźć tych, którzy zechcieliby poznać mowę niewielkiego narodu, nieodgrywającego centralnej roli w świecie. Stąd pełne smutku wyznanie: „Język własny zamyka nas w sobie: zawiera, a nie otwiera”. Nikt nie chce „kupić” naszej myśli, jak więc będzie się mógł przekonać, ile jest warta?

          I oto po wyborze Karola Wojtyły na papieża nieomal z dnia na dzień Polska stanęła przed jedyną w swoich dziejach szansą: świat zainteresował się jej historią, kulturą i innymi dokonaniami. Skoro bowiem Jan Paweł II skupiał na sobie uwagę niemal całego świata, skorzystała na tym i jego ojczyzna. 

          Warto jednak podkreślić w tym miejscu, że Ojciec Święty od początku swojego pontyfikatu nie zaniedbał niczego, by wydobyć na światowe forum większą wspólnotę, z której się wywodził – wszystkich Słowian. Podczas pierwszej pielgrzymki do ojczyzny w 1979 roku, podczas Mszy świętej w Gnieźnie, gdzie w 966 roku odbył się Chrzest Polski, powiedział:

          „Kiedy pierwszy historyczny władca Polski zamierzał wprowadzić do Polski chrześcijaństwo i związać się ze Stolicą św. Piotra, zwrócił się przede wszystkim do pobratymców. Wziął za żonę Dąbrówkę, córkę księcia czeskiego Bolesława, która sama już będąc chrześcijanką, stała się matką chrzestną swego małżonka i wszystkich jego poddanych. [...]

          Kiedy dzisiaj w uroczystość Zesłania Ducha Świętego Roku Pańskiego 1979, sięgamy do tych fundamentów, nie możemy nie słyszeć – obok języka naszych praojców – także innych języków słowiańskich i pobratymczych, którymi wówczas zaczął przemawiać szeroko otwarty wieczernik dziejów. Nie może zwłaszcza nie słyszeć tych języków pierwszy w dziejach Kościoła papież-Słowianin. Chyba na to wybrał go Chrystus, chyba na to prowadził go Duch Święty, ażeby do wielkiej wspólnoty Kościoła wniósł szczególne zrozumienie tych wszystkich słów i języków, które wciąż jeszcze brzmią obco, daleko dla ucha nawykłego do dźwięków romańskich, germańskich, anglosaskich, celtyckich. Czyż Chrystus nie chce, czyż Duch Święty nie wzywa, żeby Kościół-Matka u końca drugiego tysiąclecia chrześcijaństwa pochylił się ze szczególnym zrozumieniem, ze szczególną wrażliwością, ku tym dźwiękom ludzkiej mowy, które splatają się ze sobą we wspólnym korzeniu, we wspólnej etymologii, które – mimo wiadomych różnic (nawet i w pisowni) – brzmią wzajemnie dla siebie blisko i swojsko.

          Czyż Chrystus tego nie chce, czy Duch Święty tego nie rozrządza, ażeby ten papież, który nosi w swojej duszy szczególnie wyrazisty zapis dziejów własnego narodu od samego jego początku, ale także i dziejów pobratymczych, sąsiednich ludów i narodów, na sposób szczególny nie ujawnił i nie potwierdził w naszej epoce ich obecności w Kościele? Ich szczególnego wkładu w dzieje chrześcijaństwa? [...]

          Czyż Chrystus tego nie chce, czy Duch Święty tego nie rozrządza, ażeby ten papież-Polak, papież-Słowianin właśnie teraz odsłonił duchową jedność chrześcijańskiej Europy, na którą składają się dwie wielkie tradycje: Zachodu i Wschodu. 

          My, Polacy, którzy wybraliśmy przez całe tysiąclecie udział w tradycji Zachodu, podobnie jak nasi bracia Litwini, szanowaliśmy zawsze przez nasze tysiąclecie tradycje chrześcijańskiego Wschodu. Nasze ziemie były gościnne dla tych tradycji, sięgających swych początków w Nowym Rzymie – Konstantynopolu.”

          W dalszej części, wymieniając kolejne daty włączenia do Chrystusowego Kościoła poszczególnych narodów słowiańskich, powiedział: „Trzeba też, aby był przypomniany chrzest Rusi w Kijowie w 988 roku”.

          W takim widzeniu człowieka i chrześcijaństwa, bez istniejących od ponad tysiąca lat podziałów, ujawniała się – podkreślona przez Jarosława Iwaszkiewicza – krakowska tradycja jagiellońska Rzeczypospolitej Obojga Narodów, państwa, w którym współistniały narody polski i litewsko-ruski, wyznające religię w odmiennych obrządkach zachodnim i wschodnim, a przecież korzystające z tych samych praw i posiadające te same obowiązki. Królowie z dynastii Jagiellonów, która wydała najwięcej władców w całej Europie, sprawowali władzę przebywając na przemian w Krakowie i w Wilnie, stąd na ich dworach krzyżowały się różnorodne tradycje, z bardzo wyraźnym upodobaniem do wpływów wschodnich.

          Zainteresowanie Słowiańszczyzną w przypadku Karola Wojtyły nie pojawiło się dopiero po wyborze na zwierzchnika Kościoła katolickiego. Już w młodzieńczych Sonetach pisał o swojej słowiańskiej duszy:

 

                    Widzę tę tęsknot budowlę, jak dusz słowiańskich gontynę.

                    Słowianie się prawi wywodzą z dębowych, drzewnych zadum.

                    Z bierwion ojcowska chata. Pługa się ino imę.

                    Słowiańska duszo tęskna – Idę po świętych śladach.

 

                    Słowiańska duszo moja – tyś jest wpatrzeniem w Piękno,

                    i jesteś żądzą raju – z wieczystych nieukojeń – 

                    Oto sięgasz prawicą, pochodnią zbrojną ręką

                    w wierze kute – gontyny rozewrzeć podwoje.

 

                    Oto tu apostolski jest kościół, chram i zamek:

                    tu ludzi miodnych, piastów gościnnych i lechów,

                    Oto w monstrancji niosą słowiański Sakrament –

                    Pokój idzie przyłogiem – błogosławi strzechom...

 

                    I oto – Amen – pieśniom niech się stanie zadość:

                    Słowiańska pieśń Miłości – Łado – Łado – Łado!

 

          W poetyckim Liście do przyjaciela autor napisał: „o sobótkach zacząłem te sonety”; wskazywał na „Słowianek białość”, przywoływał „zapach polnych stepów”, ale zakończył sonet zaskakującym w tym kontekście zawołaniem: „O Zmartwychwstania Chryste! – melodie w jedno zlejcie!”

          Te młodzieńcze utwory stanowiły swoistą syntezę rodzimej tradycji słowiańskiej i najdawniejszej tradycji chrześcijańskiej. Stąd autor przywoływał starotestamentowego Króla Dawida, poetę i pasterza, siebie zaś utożsamiał ze słowiańskim gęślarzem, wyśpiewującym dzieje swojego ludu. Sobótka – przypomnijmy – to obyczaje i obrzędy jedynej, najkrótszej nocy w roku, w czasie letniego przesilenia Słońca. Zapalano ogniska, przy których śpiewano i tańczono, następnie puszczano wianki na wodę. Chrześcijaństwo nie odrzuciło tego pradawnego święta, ale włączyło je do roku kościelnego czyniąc jego patronem św. Jana Chrzciciela.

Karol Wojtyła ożywił w cyklu sonetów pradawne tęsknoty swoich słowiańskich przodków, użył nawet zapomnianych już słów sprzed przyjęcia chrześcijaństwa, jak „gontyna”, czyli świątynia u Słowian, Prusów i Litwinów, tak samo święta, jak chrześcijańskie kościoły, gdyż gromadziła lud na modłach. Przytoczony sonet kończy zawołanie ze „słowiańskiej pieśni Miłości”: „Łado – Łado – Łado!”, czyli wezwanie oblubieńca, ukochanego.

Na pewno warto głębiej rozpoznać widzenie tych spraw w twórczości poetyckiej obecnego Ojca Świętego, może wówczas wiele jego działań stałoby się bardziej czytelnych. Nie jest to jednak proste, zważywszy, że świat – o czym już pisałem – tak niewiele wie o historii i kulturze, jakie ukształtowały Karola Wojtyłę. 

Jakże często nic prawie nie wiemy nawet o ludziach – wydawałoby się –  powszechnie znanych. Podobnie jest chyba, mimo tak wielu publikacji, i z Janem Pawłem II, który swoimi dokonaniami nieustannie zaskakiwał świat. 

    *     *     *

Wydarzeniem, które zaważyło na życiu duchowym późniejszego papieża, a w konsekwencji także na jego decyzjach, było – o czy już wspominałem – zetknięcie się z dziełem św. Jana od Krzyża. W 1942 roku przypadła 400 rocznica urodzin wielkiego mistyka hiszpańskiego, uroczyście obchodzona w Krakowie zwłaszcza przez zakon karmelitów bosych, założony przed wiekami przez świętego. Karol Wojtyła zafascynowany wszystkim, co wiązało się ze św. Janem od Krzyża, chciał wstąpić do tego zakonu. Niemcy wydali jednak zakaz przyjmowania kogokolwiek do nowicjatu w obawie, żeby zakony nie stały się schronieniem dla młodych konspiratorów. Musiał się z tym pogodzić, nie zrezygnował jednak ze zgłębiania pism Doktora Mistycznego, dzięki czemu wzbogacił swoją wiarę i... dojrzał jako poeta. W roku 1944 napisał pierwszy dojrzały poemat, mistyczną Pieśń o Bogu ukrytym. Św. Janowi od Krzyża poświęcił już po wojnie rozprawę doktorską. Z tych dociekań pochodzi bodaj najważniejsze zdanie dotyczące poezji, mające wręcz charakter programowy. Młody badacz musiał rozstrzygnąć, dlaczego hiszpański mistyk poprzedził swoje traktaty teologiczne małymi poematami. Wnioski sformułował w bardzo interesującej, a przy tym jakże zwięzłej wypowiedzi: „Poezja niewątpliwie ułatwiła Autorowi wiele w tej dziedzinie, która ani w ramach potocznego prozaicznego języka, ani w więzach ściśle naukowej terminologii nie da się współrzędnie wyrazić” (podkr. – W. S.].       

Warto zapamiętać stąd przynajmniej dwie myśli: że poezja  u ł a t w i a  wyrażanie pewnych spraw i że jest  w s p ó ł r z ę d n y m  sposobem wypowiedzi. Dla większości ludzi przekonanie, że poezja cokolwiek ułatwia jest po prostu niedorzeczne. Jeżeli jednak przypomnimy słowa Szekspira, iż „istnieją na ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom”, to okaże się, że jedynie poezja może wyrazić to, co w języku dyskursywnym wydaje się niewyrażalne. A jeżeli tak jest rzeczywiście, to istotnie musimy ją uznać za język tak samo konieczny, jak mowa potoczna czy terminologia naukowa.

Karol Wojtyła w napisanym pod wyraźnym wpływem hiszpańskiego mistyka poemacie Pieśń o Bogu ukrytym ujawnił nie tylko prawdziwy talent poetycki, ale i znakomite panowanie nad formą artystyczną. Dzięki swobodnej kompozycji mógł wpisać w poemat różnorodne treści, w tym osobne wiersze liryczne, jak ten mówiący o „dotknięciu Boga”: 

         

Ktoś się długo pochylał nade mną.

Cień nie ciążył na krawędziach brwi.

Jakby światło pełne zieleni,

jakby zieleń, lecz bez odcieni,

zieleń niewysłowiona, oparta na kroplach krwi.

 

To nachylenie dobre, pełne chłodu zarazem i żaru,

które się we mnie osuwa, lecz pozostaje nade mną,

chociaż przemija opodal – lecz wtedy staje się wiarą

i pełnią.

 

To nachylenie dobre, pełne chłodu zarazem i żaru,

taka milcząca wzajemność.

 

Zamknięty w takim uścisku – jakby muśnięcie po twarzy,

po którym zapada zdziwienie i cisza, cisza bez słowa,

która nic nie pojmuje, niczego nie równoważy –

w tej ciszy unoszę nad sobą nachylenie Boga.

 

          Dojrzewanie do kapłaństwa w warunkach wojny nie trwało długo, W październiku 1942 roku został klerykiem Metropolitalnego Seminarium Duchownego i studentem teologii. Wszystko to odbywało się w warunkach konspiracji. Po wojnie, dzięki wsparciu księdza arcybiskupa metropolity Adama Sapiehy, wyjechał na dalsze studia do Rzymu. Po powrocie obronił wspomniany doktorat, a wkrótce habilitował się. Zajął ważne miejsce w Kościele krakowskim zostając najpierw biskupem pomocniczym, a potem metropolitą. Nie zaprzestał – co chciałbym podkreślić – twórczości poetyckiej. Nadal uważał, że pewnych spraw nie da się wyrazić ani w kazaniu głoszonym w świątyni, ani w rozprawie naukowej. Dlatego powstawała poezja, niezbyt często wprawdzie, ale nigdy z niej nie zrezygnował.

          Po Pieśni o Bogu ukrytym napisał jeszcze jeden poemat mistyczny, oparty na motywie zaczerpniętym z Ewangelii – Pieśń o blasku wody. Z kolejnych utworów wynika też, że nadal fascynowała autora mistyka. W poemacie Myśl jest przestrzenią dziwną dokonał swoistej syntezy swoich dociekań naukowych i poezji mistycznej.  

Ważnym impulsem były – czemu poświęciłem tu niemało miejsca – uroczystości związane z milenium Chrztu Polski. Obok omówionej Wigilii wielkanocnej 1966 i także wspomnianego utworu Myśląc Ojczyzna..., napisał Karol Wojtyła poemat Stanisław. Okazało się, że to ostatni utwór powstały przed opuszczeniem na zawsze Polski, niezmiennie nazywanej „umiłowaną Ojczyzną”. Trudno o piękniejsze, chociaż przecież niezamierzone pożegnanie:

 

Pragnę opisać Kościół –

          mój Kościół, który rodzi się wraz ze mną,

          lecz ze mną nie umiera – ja też nie umieram z nim,

który mnie stale przerasta – 

          Kościół: dno bytu mojego i szczyt.

          Kościół – korzeń, który zapuszczam w przeszłość i przyszłość zarazem.

          Sakrament mojego istnienia w Bogu, który jest Ojcem. 

Pragnę opisać Kościół –

          mój Kościół, który związał się z moją ziemią

          (powiedziano mu „cokolwiek zwiążesz na ziemi

                                                             będzie związane w niebie”) –

więc związał się z moją ziemią mój Kościół.

          Ziemia leży w dorzeczu Wisły, dopływy wzbierają wiosną, 

                                                          gdy śniegi topnieją w Karpatach.

          Kościół związał się z moją ziemią, aby wszystko, co na niej zwiąże,

                                                                         było związane w niebie.

 

Zostało więc dane Karolowi Wojtyle, poecie i kapłanowi, doprowadzić do wielkiego finału linię poetycką, którą konsekwentnie rozwijał od najwcześniejszych utworów. Nie będąc nigdy w centrum polskiej literatury, nie włączając się do żadnego z dominujących nurtów artystycznych, przywrócił słowu poetyckiemu niemal już zapomnianą godność i szlachetność, a poezji miejsce, jakie miała w czasach, gdy była bliska modlitwie i pieśni.            

    

                                                                        Waldemar Smaszcz