Ks. Waldemar Kulbat

Koncert rockowy - jako antyliturgia?

Czy w muzyce rockowej można odnaleźć elementy religijnego rytuału? Czy to prawda, że współczesna rozrywka żeruje na najgłębszej duchowej potrzebie człowieka - glodzie absolutu, który umiejętnie karmi fałszywym pokarmem? Te pytania postawił niedawno zmarły niemiecki pastor, profesor teologii i socjologii Horst Albrecht, w swojej pracy:" Die Religion der Massenmedien"/ W.Kohlhammer, 1993/. W niniejszym artykule przytaczam najważniejsze stwierdzenia , argumentacje i przyklady z analiz profesora Albrechta. Zdaniem profesora, kiedy przegląda się poszczególne teksty nie trudno natrafić na zwroty o charakterze sakralnym, nawiązujące do języka Biblii. Z drugiej strony koncert muzyki rockowej można traktować jako imprezę niby "religijną" , której liturgia zawiera strukturę dialogiczną, składającą się z wezwania i odpowiedzi, przy czym owa "liturgia" zawiera ekstatyczną, poruszającą i ciało i duszę muzykę, razem z towarzyszącymi jej reakcjami słuchaczy obejmującymi wrzaski, gwizdy itp. A oto opis tego rodzaju "liturgii": Dzień 6 czerwca 1990 roku w hali bałtyckiej w Kiel na godzinę przed rozpoczęciem koncertu. Tutaj właśnie Prince rozpoczyna swoje tournee po Niemczech. Tereny wokół hali zaśmiecone puszkami po piwie i pustymi butelkami. Wewnątrz hałas. Ponad wrzeszczącymi tłumami ośmiometrowy złoty krzyż z symbolami obu płci na tle czarnej kurtyny. Właściwy koncert poprzedza występ piosenkarki nowozelandzkiej Jeanny Morris. Jej występ to jakby religijne przygotowanie na nadejście "proroka". Po długiej pauzie, półtorej godziny po rozpoczęciu koncertu na scenie pojawia się " oczekiwany". Jego ukazaniu się towarzyszy ekstatyczny krzyk. Na chwilę ogromna hala zostaje pogrążona w ciemnościach. Nagle w oślepiającym kręgu światła pojawia się Prince. Wysoko, na scenie, ponad wszystkimi stoi idol jak pomnik z rozłożonymi szeroko rękami. A potem w rytm wstrząsających przeponą uderzeń, wiruje w tańcu i sunie w dół ku swoim wielbicielom. Krzyczy do mikrofonu i chociaż w tym piekielnym hałasie nie można zrozumieć ani słowa, tłum powtarza zdanie po zdaniu. Tłum bowiem zna doskonale hitowy "chorał" i jego" responsoria". Potem znów improwizuje w tańcu, dysząc wykrzykuje : "Say Music"! a tłum odpowiada : "Music!", "Romance !"- "Romance!" "Sex!"- "Sex!" Wielkiemu wezwaniu towarzyszy orgiastyczne wicie się tancerzy z grupy instrumentalnej -stanowiących jakby "sługi ołtarza". Następnie w przyciemnionej sali nagle rozbłyskuje tysiące świateł. Tłum oddaje cześć swemu idolowi tak jak wierni w kościelnej nawie oddają cześć świętym. Chwilę później zmienia się nastrój: Gwiazdor pędzi, drga w konwulsjach, fruwa ponad sceną. W tej burzy dźwięku porozumienie jest możliwe jedynie poprzez ukazywane znaki. Publiczność naśladuje gesty swojego idola, klaszcze, wyrzuca ręce ponad głowę, ciała drgają w rytm muzyki, która wstrząsa halą. Podekscytowany tłum zbliża się do utraty świadomości, ku transowi wywołanemu przez nadaktywność, tak jak derwisze w tańcach kultycznych wielu religii. Hala szaleje, jest fajnie, panuje nastrój euforii, w tłumie następuje zanik wszelkich zahamowań, wielkie zapomnienie o świecie. Jeszcze nazajutrz uczestnicy muszą pokonywać odurzenie i zakłócenia słuchu. Są wprost udręczeni przez kaskady świateł w wyrafinowanych paletach barw, przez panujący ścisk, przez alkohol i narkotyki. Występ idola kończy się tak gwałtownie jak się szybko zaczął: "Thank You, Good Night". Gasną światła, cisza. Jeszcze tylko na życzenie fanów krótkie powtórzenie i wreszcie idol ostatecznie znika i żadne gwizdy ani oklaski nie przyprowadzą go na scenę. Również tutaj kryje się rodzaj religijnego momentu: koncentracja uwagi tłumu na postaci "jedynego", który jawi się na scenie ciągle w nowej postaci, za każdym razem inaczej fantastycznie ubrany, przewyższający wszystkich. Rygorystyczna "monolatria", którą religioznawcy nazywają "czcią oddawaną jedynie Najwyższej Istocie". Istnieje też pewien rytuał "wyznawania wiary". W pewnej chwili Prince pyta tłumu: "Czy to jest moja twarz?" Tysiące ekstatycznie odpowiadają: "Tak"! "Czy mam na imię Prince?" "Tak!", "Czy ja jestem Prince?"- "Taak!" Można tu odnaleźć zniekształcone pytanie, które Jezus skierował do apostołów: "A wy za kogo Mnie uważacie?" Prince ma swoich namiętnych wielbicieli, którzy za nim i tylko za nim podążają. A oto przyklad innej "liturgii". Na koncercie rockowym "The Wall" na placu poczdamskim w Berlinie w dniu 20 lipca 1990 roku uczestniczyło 300 tysięcy młodych ludzi. Roger Water, weteran zespolu Pink-Floyd wystawia operę rockową jako dramat samowyzwolenia. On sam grał rolę gwiazdora rockowego Pinka, uciemiężonego przez swojego nauczyciela /Thomas Dolby/ i jego żonę/ Ute Lamper/ oraz przez swoją matkę /Marianne Faithful/. Ale Pink przełamał mury wokół siebie:" Hej nauczycielu, daj nam spokój, mury legły w gruzach,"... "na końcu pozostaje jedynie krwawoczerwony krzyż umarłych". W tym nabożeństwie była także kolekta. Artyści występowali bez wynagrodzenia, pieniądze zostały przeznaczone dla ofiar katastrofy. Inne koncerty rockowe maja podobny przebieg. Dziennikarze piszą o śmiertelnej mieszance muzyki, narkotyków, seksu i religii w koncertach Australijczyka Jima Morrissona:" Za pomocą meskaliny, methedryny, LSD, haszyszu i alkoholu ekstaza staje się programem... Pozbawiony całkowicie hamulców Morrisson jawi się jako mroczny posłaniec seksu i śmierci. Podczas gdy Morrisson tarza się w wulgarnościach, wymyśla i wygraża zgromadzonemu tłumowi skutecznie przedstawiając się jako "antygwiazda", zespól hałasuje i dudni głębokim basem poza jego plecami...Morrisson ubrany w obcisłą czarną skórę wydziera się i wyje jak wariat przyczepiony do mikrofonu...a potem znów jakby zapalony uderzeniem niewidzialnego prądu przyspiesza i podbija słuchaczy następnym przebojem...Tego wieczoru koncert nie kończy się jak zwykle pieśnią "The End" .Natomiast Morrisson poddaje się wolnej improwizacji i ląduje w części tekstu: "Father I Want to kill You, Mother, I Want to Fuck You " -Ojcze, chcę cię zabić, Matko, chcę cię zgwałcić"! Jim Morrisson umiera w 1971 roku mając 27 lat. Za swoje pragnienie złamania wszelkich barier zapłacił wysoką cenę. Stał się twórcą makabrycznego kultu śmierci. Jego grób na paryskim cmentarzu Pere Lachaise staje się miejscem kultu z właściwym mu rytuałem aż do chwili obecnej. " Jim Morrisson w swojej śmierci nie jest sam. Nad jego paryskim grobem dymią opary haszyszu. Kamień grobu jest pokryty bazgrołami, latem i zimą nowi i starzy fani przychodzą na cmentarz, puszczają w obieg flaszki z winem, krążą także skręty z marihuaną i widać, że odwiedzający czują się jak w domu. Wyryte za pomocą kolorowych mazaków napisy na grobie nie wyrażają żadnych uczonych refleksji na temat" zbyt wczesnego odejścia", lecz są wyrazem solidarności, która sięga poza śmierć: `Jim nie umarł, on właściwie uczestniczy w tym spotkaniu, ` lub "To nie jest wcale koniec , przyjacielu`". A na zakończenie fragment wiersza Morrissona pt. "Gdy patrzę za siebie":

" Po czterech latach pozostał mi umysł jak miękki młot
Żal straconych nocy i straconych lat
wszystko zmarnowałem...które z moich ja będzie zapamiętane?"

Ks. W. Kulbat